poniedziałek, 30 października 2017

Jeden taki dzień....




                             Jeden taki dzień....





To był piątek, wieczór. Już jak się kładłem spać wiedziałem, że będzie problem z zaśnięciem. Zupełnie jakbym coś przeczuwał, coś co się wydarzy wkrótce...
jeden taki dzien 3
Za moment sobota, do tego jakimś cudem wolna. Co tu zrobić? Leżę, w głośnikach pobrzękuje Gilmour, co jakiś czas zerkam na zegar. Gdy ma wyświetlaczu pojawia się 03.33, nagle przychodzi pomysł.

Może by tak na ryby? Wkra, Świder a może Wisła? Po krótkim namyśle wybór pada na Wkre.

Ok, trzeba od czegoś zacząć. Jakiś prowiant i termos z herbatą. Podrywam się z łóżka, staje prawą nogą

i w tym momencie lecę na podłogę jak długi. Co jest?!

Po chwili do mnie dociera, że prawa noga tak mi zdrętwiała, że nie mogę się na niej oprzeć. Jest prawie bez czucia, więc wstaje lewą. Powoli drepcze do kuchni. Noga zaczyna wracać do życia, ale mam wrażenie, że biega po niej milion rozwścieczonych, kąsających mrówek. Wstawiam czajnik na gaz, wyjmuje termos i rozkładam go do mycia.

Kubek, korek, uszczelka i część właściwa idą do opłukania, potem na suszarkę. Otwieram lodówkę, oprócz światła nie ma tam za dużo. Trudno, dobrze że jest masło i musztarda. Kanapki będą skromne (jak kiedyś na koloniach he,he,he). To nic, w Pomiechówku kupię sobie coś na przekąskę.
Odpalam komputer, trzeba sprawdzić rozkład jazdy pociągów. W między czasie idę szykować sprzęt.

Wędka już jest, teraz kołowrotek. W pokrowcu. Dwa pudełka z przynętami, agrafki i przypony. Wracam do komputera, dziwne, ekran czarny. Słychać tylko cichy szum wiatraczka, ale komp nie reaguje na żadne działania. Co znowu? Mija 20 minut zanim się poddaję. Pal to licho! Pociągi w tym kierunku jeżdżą średnio co godzinę, na pewno coś trafię. Czajnik gwiżdże, lecę do kuchni. Otwieram po ciemku szafkę, biorę pierwsze lepsze pudełko z herbatą. Wrzucam 3 torebki do termosu, zalewam wrzątkiem, słodzę, zakręcam korek, nakładam kubek, gotowe. Chleb i musztarda spakowane. Czas leci, za oknem powoli robi się szarówka, trzeba się spieszyć.


Plecak na plecy, wędka w rękę i już zamykam drzwi. Do stacji jakieś 400 metrów. Chyba niczego nie zapomniałem? Chyba. Z daleka widzę już peron i….wytaczający się z za zakrętu pociąg. Jasny gwint! Puściłem się biegiem. Wędka przeszkadza, plecak na plecach ciąży i lata, w połowie dystansu wiem, że już nie dam rady. Nie poddaję się! Po schodkach na peron wbiegam w momencie, gdy pociąg z gracją rusza. Czuje,że na plecach jestem cały mokry i jakoś dziwnie ciepły.
To przez ten bieg, na pewno. Patrze na rozkład, mam 40 minut do następnego pociągu. Trzeba posłuchać jakiejś pobudzającej, pozytywnej muzy. Wyjmuję telefon, zaczynam szukać słuchawek.
Szukam, szukam, szukam…Aaaarrrghh! Zostały w innej kurtce! Nie będę się wracał, za żadne skarby! Na peronie nikogo nie ma więc może odpalę sobie tak bez słuchawek? Nie będzie kiszki he, he, he. Naciskam klawisz odblokowujący telefon i sekundę później na ekranie widzę duży, przejrzysty komunikat - bateria rozładowana???!!!

40 minut schodzi mi na dreptaniu po peronie w tą i nazad, w totalnej ciszy, tylko miasto zaczyna się powoli budzić.

jeden taki dzien 2Jest pociąg. Wsiadam, plecak na podłogę, wędka na górę. Kurde skąd taki intensywny zapach rumianku, już na peronie zauważyłem, no nic. Prędkość pociągu zanim wyjedzie z granic Warszawy to jakiś koszmar, przypomina wyścig ze staruszką podpierającą się balkonikiem. Po trzeciej stacji usypiam. Śni mi się rzeka, ryby, piękna pogoda…Budzi mnie lekkie szarpnięcie. Otwieram oczy. Jakaś stacja…ale jaka? Dopiero jak przecieram oczy z resztek snu, zauważam wielki jak byk, biały napis..Pomiechówek.
Cholera jasna!! Moja stacja!! Zrywam się na nogi, plecak na plecy, sięgam po wędkę, próbuje zdjąć ją
z półki bagażowej, nie mogę. Szarpię jeszcze raz i jeszcze raz, bez skutku! Teraz dopiero zobaczyłem przelotkę, która weszła między kratki. Obracam kij, jakoś wychodzi.
Przy okazji uderzam, dość mocno, szczytówką o sufit wagonu (wędka jest bez pokrowca, spięta rzepami). W tym momencie czuję, jak pociąg rusza. Nie ma co biec do drzwi i tak już po jabłkach.
Pikantna, niecenzuralna wiązanka leci na pół pociągu. Z niektórych miejsc wychylają się zdziwione twarze, niektóre z durnym uśmiechem. Mam ochotę do nich strzelać.
Następna stacja Brody Warszawskie…stacja w środku….lasu. Od razu idę do drzwi. Znów jestem cały mokry, znów czuję zapach rumianku, dziwne. Po 10-ciu minutach jazdy pociąg zatrzymuję się na stacji. Wyskakuje z niego szybko, niestety jakoś niezgrabnie. Czuję lekkie strzyknięcie w kostce i za moment ostry ból. Przykucam na peronie trzymając się za kostkę. Pociąg odjeżdża, a ludzie w oknach dziwnie się na mnie gapią. Próbuję wstać. Boli, ale iść się da.
jeden taki dzien 7 Mam parę ładnych kilometrów do przejścia. Zgrzytam zębami, ale narzucam ostre tempo i ruszam wzdłuż torów, przy lesie w kierunku Pomiechówka. Gdzieś w połowie drogi, czuje że muszę na skoczyć do lasu
i oddać nadmiar płynów w organizmie. Wchodzę kawałek w las. Po pierwszych paru krokach z niewielkiego zagłębienia wychodzi wprost na mnie…dzik, wielkości małego fiata... Przynajmniej tak mi się wydaje.

Scenę, która następuje później można byłoby doprawić muzyczką z Benny Hill-a. Wypadłem z lasu, za mną dzik i tak poganialiśmy się na odcinku 300 metrów. Zapomniałem o potrzebie fizjologicznej, o bolącej kostce, przeszkadzającej wędce i latającym na plecach plecaku. Dzik odpuścił w momencie jak po torach przeleciał TLK z Gdyni. Przez sekundę widziałem zdziwione twarze w oknach tego pociągu. Musieli mieć niezły ubaw. Znów byłem mokry i znów ten zapach rumianku...

Jakieś 2 godziny później mijałem zabudowania Pomiechówka. Dotarłem w końcu nad rzekę, pod mostem kolejowym. Pragnienie dało o sobie znać. Usiadłem nad samą wodą.

jeden taki dzien 4Czas coś zjeść i napić się gorącej herbaty. Otwieram plecak, zapach rumianku stał się wręcz nieznośny. Wkładam ręce do plecaka, pełno….no właśnie, czego? Woda? Herbata? I o co chodzi z tym rumiankiem?

Wszystko, co było w plecaku pływa w jakimś płynie. Pudełka z przynętami, chleb (chociaż był zawinięty w folię), musztarda i inne graty...
Wyciągam termos, jest dziwnie lekki, odkręcam kubek i zawartość (a właściwie jej resztka) termosu ląduje na mnie, centralnie na moim kroczu. AAARRGHH!! Nie dość że gorące, to jeszcze pachnie rumiankiem.
O co chodzi?! Odkręcam korek...wszystko jasne. W pośpiechu nie założyłem uszczelki do korka. Mało tego! Zamiast zwykłej herbaty, wrzuciłem do termosu rumianek.. Bez uszczelki zawartość wylewała się do plecaka, a później przesiąkała na mnie. Stąd ten zapach rumianku, a mokra koszulka na plecach, to nie pot tylko herbatka rumiankowa.
Jestem nad wodą bez jedzenia, bez picia, a jak się zaraz okazało również bez pieniędzy. Podczas wyścigu z dzikiem musiały powypadać mi z kieszeni.

Nie poddałem się, zabrałem się za rozkładanie sprzętu. Wędka, kołowrotek...chwila, chwila...gdzie jest zapasowa szpula z żyłką 0,20?
Ta na kołowrotku ma nawiniętą plecionkę..0,18. Wrrrrrr!!! Nic to, tylko spokojnie.
Przynęty (gumy)..nasączone rumiankiem z termosu. Może to będzie hit. Nie dane mi było tego sprawdzić.

jeden taki dzien 6Pierwszy rzut i guma ląduje na gałęzi naniesionego przez nurt drzewa, gdzieś w połowie rzeki. Łudzę się jeszcze, że może gałąź jest przegniła i da radę odzyskać gumę. Szarpię wędziskiem (z wyczuciem). Słyszę donośny trzask....ale to nie gałąź. Szczytówka wędziska przez zawisa smętnie, ułamana w 1/3 długości, po czym z pluskiem spada do wody. W pociągu musiałem ją nieźle obić. W złości odrzucam wędzisko na bok, łapię za plecionkę i z całej siły ciągnę żeby urwać plecionkę. Nie zabezpieczyłem dłoni.. Plecionka przecina skórę jak skalpel. Na początku nie boli, działa adrenalina, a później....o matko. Krew leci ciurkiem. Zostawiam rwanie plecionki, próbuje zrobić coś z ręką. Przypominam sobie o paczce husteczek w plecaku. Wyjmuję je z plecaka, są nasączone rumiankiem z termosu. Nooo przynajmniej rumianek zdezynfekuje mi ranę. W tym momencie mam już dość.
Poddaję się. Siadam zrezygnowany na ziemi.

Zaczynam się śmiać...Na początku cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Z krzaków wyłazi jakiś wędkarz, patrzy na mnie z lekkim przerażeniem i natychmiast się oddala. Teraz już zaczynam się opętańczo rechotać..
Odcinam plecionkę, pakuję się w mokry i pachnący rumiankiem plecak. Człapię powoli do pociągu. Na ręku przesiąknięty krwią opatrunek (to chyba za dużo powiedziane), spodnie w kroku zalane rumiankiem, znów czuję ból w kostce (utykam), z plecaka kapie rumianek, w ręku tylko dolnik od wędki, bez pieniędzy (karty płatnicze zostały tak jak słuchawki w innej kurtce).

jeden taki dzien 8 Dochodzę do stacji i za chwilę przyjeżdża pociąg, przynajmniej nie muszę czekać.., tylko że nie mam kasy na bilet. Wsiadam, zajmuje jak najmniej widoczne miejsce.
Dwie stacje dalej przychodzi konduktor. Mówię, że biletu nie mam, pieniędzy żeby go nabyć również. Patrzy na mnie wzrokiem, który już widziałem u tego wędkarza nad rzeką. Groźnym tonem oświadczył:
"Zamiast tyle pić i balować, trzeba było sobie zostawić parę groszy na bilet. Jeszcze siedzenie mi tu pobrudzisz. Mandat muszę wypisać"
Moje tłumaczenia jakoś nie robią na panu konduktorze wrażenia, zresztą kto by uwierzył. Dostaję kwitek na 250 złoty do zapłaty i mam wrażenie, że pan konduktor wezwie zaraz sokistów albo policję. Jednak nic takiego nie następuje. Dojechałem do Warszawy. Człapie powoli do domu. Miejscowi bywalcy bram patrzą na mnie ze zdziwieniem. Za plecami słyszę: "Taki porządny gość i patrz pan jak zabalował".
Otwieram drzwi, rzucam graty, rozbieram się, włączam radio i kładę się na łóżko. Natychmiast zasypiam. Szczątkami zmysłów słyszę w radiu jak Bono z optymizmem wyśpiewuje "It's a beautiful day...!!"
Znów zaczynam się nienormalnie śmiać... już przez sen.....

P.S. To jest zlepek przygód, które wydarzyły się naprawdę, na przestrzeni lat..ale wyobraźcie sobie jakby wszystko wydarzyło się jednego dnia...hehehehe. Jeden taki dzień...

Do następnego razu


Straszydło.

piątek, 27 października 2017

Sandacz na zimno.




                       Sandacz na zimno.







Koniec października. Termometr nie zarejestrował jeszcze żadnych przymrozkow. Masakra...
Czekam na koniec tej pięknej, ciepłej, złotej jesieni. Ryby chyba też. Już nie mogę się doczekać jak będzie zimno, szaro i ponuro. Wtedy się zacznie.
Obserwuje wędkarzy nad Wisłą. Chodzą, wykonują tysiące rzutów. Na napływ, w warkocz, w dołki między główkami i....i nic. Sporadycznie szczupaczek, mały sandaczyk (niewymiarki), jakieś mikro okonki i gigantyczne straty
w przynętach. A ja...czekam.

Będzie moment, że temperatura zacznie oscylować wieczorem w okolicach zera albo nawet minus czterech stopni. Wtedy ruszę, ale nie tak jak większość. Nie na ciężko, głęboko i mocno. Wręcz przeciwnie.
Będę szukał płytkich (70-1,5 metra), mocno kamienistych miejsc z lekkim albo średnim uciągiem. Najlepiej jeśli takie miejsce sąsiaduje z głębszą rynną lub głównym nurtem.
Sprzęt jaki zabiorę ze sobą, to też przeciwieństwo typowego,rzecznego, sandaczowego zestawu.
Wędka 2,70-3,00 metry o ciężarze wyrzutowym w granicach 5-25 gram. Szybka ale nie pałowata( używam Dragona Millenium Super Fasta 2,70).
Kołowrotek wielkości 3000-4000 tysiące, który bardzo dobrze nawija plecionkę. To ważne, bo łowimy po ciemku (chyba już się zorientowaliście he, he, he). Rozplątywanie brody powstałej na plecionce, zmarzniętymi rękami, tylko w świetle latarki czołowej to mało przyjemne i czasochłonne zajęcie.
O precyzyjnym hamulcu i metalowym korpusie wspominam tylko dla zasady.
Na kołowrotku, powinna być dobrej jakości plecionka, dosyć cienka,najlepiej 8-splotowa lub typu termofused (n.p. Berkley Fireline albo Nanofil). Ja używam białego Nanofil-u o średnicy 0,12. Ma doskonałe właściwości rzutowe i co najważniejsze nie chłonie wody. Przy ujemnych temperaturach nie sztywnieje, nie łamie się i nie zostawia dużo wody na przelotkach (nie trzeba ich często obłupywać z lodu).

Przynęty.
Gumy wielkości od 7 do 10 centymetrów. Najciekawsze będą te o niezbyt szerokiej, drobnej pracy. Dobrym przykładem będzie tu Jankes Relaksa, Lunatic Dragona, Slim Trapera czy Cherokee Manns'a.
Kolory raczej naturalne, jasne z dodatkami kolorów jaskrawych. Zbroje je w główki o gramaturze od 3 do 6 gram, maksymalnie. Łowimy w płytkiej, mocno zaczepowej wodzie. Przynęta ma się prześlizgiwać tuż nad kamieniami, a cięższe gramatury główek to bankowy zaczep i duże prawdopodobieństwo utraty przynęty. 7-8 centymetrowa guma na 3,5 gramowej główce to bardzo lekki zestaw, dlatego właśnie powinno się używać cienkich plecionek. Ułatwi nam to dalekie rzuty.
Posyłamy naszą przynętę prostopadle do nurtu i sprowadzamy wachlarzem . Powinniśmy dobrze wyczuwać kiedy guma co jakiś czas muska dno (kamienie).
Na miejscówkę najlepiej wybrać się jeszcze za dnia (przedwieczorna szarówka). Wybadać wodę. Jak daleko należy rzucać, zlokalizować ewentualne większe zaczepy (konary, gałęzie i inne przeszkody). To wszystko pomoże nam po zmroku.
Bardzo dobrą wskazówką co do trafności wytypowanej miejscówki są....leszcze. Jeżeli podczas ściągania przynęty, mamy charakterystyczne tępe skubnięcia lub drgania, a na plecionce będą ślady śluzu to znaczy, że na naszej miejscówce stoi stado leszczy. Brzmi to trochę nierealnie, zimno, ciemno, metr wody a tu leszcze. Uwierzcie mi, czasami baaardzo pokaźne (niestety czasami się podpinają za płetwy piersiowe
lub grzbietowe).

sandacz na zimno2 
Taka miejscówka z leszczami to niemal stu procentowe miejsce, w którym pojawią się sandacze.
Dlaczego tak jest?

sandacz na zimno4

Trudno tak do końca wyjaśnić. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Będzie taki moment, że leszcze nagle znikną z miejscówki, wtedy trzeba wzmóc czujność. To znak, że sandacze wyszły na żer. To żerowanie trwa najczęściej krótko. Czasami około pół godziny, czasami godzina-półtorej. Brania są różne. Od typowych pstryków aż po atomowe kopnięcia, po których łokieć boli. I w jednym i w drugim przypadku zacięcie musi być szybkie i zdecydowane. Jednego wieczora będzie mnóstwo brań, innego jedno lub dwa brania i koniec. Nie ma reguły. Godziny żerowania również bywają różne. Zdarza się, że zaczynają brać zaraz po zmroku lub jeszcze na szarówce, a może być tak, że brania zaczną się nawet około północy (dla najbardziej wytrwałych he,he,he).
sandacz na zimno3
Ja wiem, trochę to wszystko niesprecyzowane, nie do końca oczywiste i proste ale taki właśnie jest sandacz. Chimeryczny, tajemniczy, nie łatwy do złowienia, dlatego gdy uda nam się złapać tego drapieżce satysfakcja jest ogromna.
sandacz na zimno 1
Wracając do sprzętu, obowiązkowym wyposażeniem jest na pewno ciepły ubiór, latarka czołowa i termos z gorącą herbatą lub kawą.
Nie polecam takiego wędkowania w pojedynkę. Noc, chłód, trudny teren, to nie są sprzyjające warunki dla wędkarza. We dwóch lub trzech zawsze raźniej i bezpieczniej.
Warto poświęcić parę zimnych, późnojesiennych wieczorów na łowienie sandacza (na zimno). Efekty są zaskakujące a urok takiego wędkowania jedyny w swoim rodzaju.
Pamiętajcie o ważnej rzeczy. Zaraz po złowieniu takiego późnojesiennego sandacza, zróbcie szybką fotkę i zwróćcie rybie wolność. Często będą to samice wypełnione już dojrzewającą ikrą. Niech dadzą początek następnym pokoleniom ryb, zdrowych, pełnych wigoru i siły.
Ciągle jeszcze trudno o taki gest wśród wędkarzy. Niestety.

Do następnego razu.
Tomasz "Strachu" Straszewski
 

P.S. Przepraszam za jakość zdjęć.... To jest właśnie tak, jak się idzie nad wodę samemu i robi się sobie zdjęcia w przypływie adrenaliny.

wtorek, 17 października 2017

Utopia




                                       Utopia






utopiaODSŁONA PIERWSZA „Czas mroku".
Dzień dzisiejszy (teraźniejszy).

Upalne popołudnie, Wkra... . Idę ze spinningiem od Królewa w kierunku Jońca. Rzucam od czasu do czasu. Rzeka jakby wymarła, nawet ukleje nie pokazują się na powierzchni. Nie widać ani szczupaka, ani okonia o kleniu nie wspominając. Kolejne 100 metrów rzeki i nic.

Nagle, przebijam się przez gęste krzaki i wychodzę wprost na trzech gości, ubranych w waciaki i gumofilce. Jeden klęczy przy dużym akumulatorze, a pozostali dwaj moczą przepastne kasary, podłączone do tego akumulatora. Na wodzie widać białe, srebrzyste ciała ryb. Pokaźnych rozmiarów klenie, okonie, kilka niewyrośniętych szczupaczków i mnóstwo drobnicy.
Elektrycy są równie zaskoczeni jak ja, ale zaraz przytomnieją i natychmiast pod moim adresem leci twardy komunikat żebym spier.., bo jak nie to popływam razem z rybami albo podłączą mi akumulator do...no domyślcie się gdzie... .
Nie czekam na dalszy bieg wydarzeń tylko spie... tzn. idę szybko dalej. Kątem oka zauważam jeszcze wielki, czarny, foliowy wór, w którym trzepocze w drgawkach olbrzymia ilość ryb.Przeszła mi ochota na wędkowanie, robię szeroki łuk i dochodzę do samochodu. Odpalam silnik i wciskam gaz do dechy. Po trochu z wściekłości, po trochu ze strachu. Zatrzymuję się kilka kilometrów dalej, wystukuję na komórce numer na Policję. Zgłasza się dyspozytor, po przebrnięciu przez sporą ilość formalności opowiadam całą sytuację.
-"Niestety w tej chwili żadnych patroli w tej okolicy, ale zgłoszenie zostało przyjęte".
Znając życie na tym się skończy. Tak jak rzeka, też się skończy, odarta z życia, godności, pusta i martwa.
Wściekłość, bezsilność, smutek i gorycz.

ODSŁONA DRUGA „Rewolucja"
Niedaleka przyszłość... 1,5 roku później ...

Wieczór. Siedzę przed telewizorem. Przed chwilą dzwonił kumpel, żebym koniecznie obejrzał wiadomości. Czekam z niecierpliwością na serwis informacyjny.
Zaczyna się. Na początku wiadomo, polityka, wiadomości ze świata itd.
Nagle! Widzę na ekranie ulicę, którą znam. Co roku opłacam tam kartę wędkarską i składkę. Na ulicy tej stoi szereg czarnych terenówek, radiowozy. Kręci się tam mnóstwo ubranych w czarne, bojowe stroje postaci
z dużym napisem na plecach CBA, Policja i chyba CBŚ. Z budynku wyprowadzają kilka osób w ubraniach cywilnych, są zakuci w kajdanki. Zasłaniają twarze przed kamerami.
Widać jak funkcjonariusze wynoszą z budynku mnóstwo jakiś dokumentów i ładują je do specjalnego samochodu z napisem Prokuratura.
Odkręcam głośniej fonię. Nie bardzo do mnie dociera w pierwszej chwili, ale wyłapuję coś o likwidacji
i delegalizacji największej i jedynej organizacji zrzeszającej wędkarzy w Polsce. Potem coś o postawieniu zarzutów, padają hasła korupcja, malwersacja, złe zarządzanie, działanie na szkodę państwa i obywateli itd.
Akcja była przygotowana w ścisłej tajemnicy od kilku lat, a kontrole i aresztowania takie jak ta, ruszyły w całej Polsce.
Z otwartą gębą siedzę jeszcze dobre 15 minut. Szok.
I co dalej?
Parę tygodni później w kolejnym wydaniu wiadomości słyszę o powołaniu i powstaniu nowej organizacji mającej na celu rejestrację i zrzeszenie wędkarzy w Polsce. Po krótce przedstawione jest jak będzie wyglądał zarząd, struktura i status. Padają nazwiska osób, które będą tworzyć kierownictwo, komórki i zaplecze prawne i naukowe. Pare nazwisk rozpoznaje, bo znani i świetni wędkarze, są też nazwiska ludzi związanych z dobrą prasą wędkarską, ichtiolodzy, naukowcy, prawnicy. Równie ciekawą informacją jest powołanie specjalnych służb i organów ścigania do walki z kłusownictwem, przestępstwami i wykroczeniami na wodach Polski. Powołano również aparaty kontrolne, które mają za zadanie trzymać rękę na pulsie jeśli chodzi
o handel rybami i pochodzenie ryb przeznaczonych do handlu.
Wszystkie te służby mają być wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt i technologie służące prewencji
i skuteczności w działaniu. Łodzie, samochody terenowe, systemy łączności itd.
Po prostu rewolucja..
W duchu mówię do siebie..powodzenia.

ODSŁONA TRZECIA „Coś drgnęło"
Mineło już prawie 2 lata od początku rewolucji.

Przez ten czas zdobyłem już papiery i pozwolenie na wędkowanie wydane przez nową organizację SWP (Stowarzyszenie Wędkarzy Polskich).
Nowy regulamin, nowe przepisy. Limity, górne wymiary ochronne, nowe okresy ochronne, obostrzenia....dużo zmian. Nad wodą też. Przykład.
Ten sam odcinek Wkry, który opisałem poprzednio. Znów idę od Królewa w kierunku Jońca. Na wysokości Szumlina zaliczam trzy ładne okonie (ok 35 cm) i szczupaka (61 cm).
Ryby wracają z powrotem do wody. Stoję w kolejnej miejscówce, rzucam. Nagle, z krzaków wychodzi wprost na mnie dwóch wyglądających jak komandosi męszczyzn. Przy pasach broń (na gazową to nie wygląda). Mówią grzecznie, ale stanowczo, dzień dobry i wyjmują legitymacje. Państwowa Ochrona Wód. Dopiero teraz też zauważam na ramionach i plecach naszywki P.O.W. Jestem skrupulatnie kontrolowany. Dokumenty, sprzęt, plecak. Chwila rozmowy o rzece, rybach. Wszystko ok.
W tym momencie radio jednego z nich zacharczało, ostry, poddenerwowany głos wywołał patrol i podał krótką i zwięzłą informację. „Kilometr od was ekipa elektryków, trzy osoby".
Panowie grzecznie się pożegnali i szybkim krokiem oddalili się w kierunku samochodu. Teraz dopiero zauważyłem zielonego Range Rovera stojącego przy polnej drodze. Wychodzi na to, że naprawdę dostali niezły sprzęt.
Wracając do domu mijałem po drodze ten sam patrol, stojący w towarzystwie jeszcze dwóch następnych Range Roverów. W rowie przy drodze siedzieli skuci elektrycy wraz z całym osprzętem który mieli przy sobie. Założył bym się , że jednym z elektryków był ten, który parę lat wstecz kazał mi spier... .
Po powrocie do domu zadzwoniłem do kumpla, opowiedziałem mu o całej przygodzie. Nie był zaskoczony.
W tym samym czasie był na rybach, na Zalewie Zegrzyńskim. Kontrolowano go trzykrotnie. Opowiadał o kilku ekipach strażników na szybkich łodziach, które patrolowały „patelnie" i bardzo dokładnie sprawdzały nie tylko wędkarzy, ale też i motorowodniaków i kąpiących się.
Coś jednak drgnęło...

ODSŁONA CZWARTA „Utopia"
Minęły kolejne 3 lata...

Przez ten czas głośno było o dużej ilości akcji P.O.W-u. Szczególnie jeśli chodzi o walkę z kłusownictwem na rzekach pomorskich i jeziorach mazurskich. Efekt jaki przyniosły zmasowane działania tego typu przeszły najśmielsze oczekiwania.
Trocie i łososie wróciły w ogromnych ilościach do większości rzek Pomorza ale i nie tylko. Również i Drwęca oraz większość dopływów Wisły (powyżej zapory we Włocławku) zapełniły się rybami szlachetnymi. Mazury zaczynają przypominać , pod względem zasobności w ryby, jeziora skandynawskie. Działalność rybacka na śródlądziu została całkowicie wyeliminowana. Ryby, które przeznaczone są do handlu, restauracji itp. pochodzą ze specjalistycznych gospodarstw rybackich. Kary za jakąkolwiek działalność na szkodę środowiska wodnego (kłusownictwo, skażenia wód, nieprawidłowości w użytkowaniu wód i zasobów wodnych, łamanie nowego regulaminu amatorskiego połowu ryb) osiągają niebotyczne kwoty, a egzekwowanie ich jest szybkie
i sprawne. Włącznie z możliwością zagarnięcia mienia w przypadkach szczególnych.
Problemy z uzyskaniem pozwoleń na dany akwen to już historia. Pomaga w tym internet, poczta oraz sieć specjalistycznych punktów gdzie można dostać odpowiednie dokumenty czy uiścić opłaty.
Zmienia się również pozytywnie mentalność samych wędkarzy i użytkowników wód (motorowodniacy).
Jednak bitwa o taki stan rzeczy nie skończy się tak szybko. Jeszcze długo przyjdzie się męczyć
z naprawianiem tego co przez długie lata było bezmyślnie niszczone, zaniedbywane, grabione i niewłaściwie użytkowane. Rewolucja się udała, efekty są zachęcające.
Przed nami światło w tunelu.....

Ciekawa wizja, nieprawdaż? Może trochę drastyczna, ale co tam....
Do następnego razu
Straszydło.

Ps.: Wszystkie instytucje, postacie i wydarzenia występujące w tym opowiadaniu, w większości są wykreowane przez (pokręconą nieco) wyobraźnię autora, a wszelka zbieżność do wydarzeń, postaci i instytucji istniejących i działających w realnym świecie jest przypadkowa.

poniedziałek, 9 października 2017

Koledzy po kiju...



                                Koledzy po kiju...





Na ryby chodzę przeważnie w towarzystwie. Zawsze to weselej, bezpieczniej i praktyczniej. Prawie zawsze.
 koledzy
Epizod pierwszy
Narew, październik. Chodzimy z moim kolegą za szczupakiem i okoniem. Ja w woderach, on w spodniobutach. Jest ranek, słońce pięknie świeci. Temperatura powietrza lekko poniżej zera. Wchodzimy na malutką odnogę, która odcina niewielką wyspę od lądu. Tu nurt płynie wolniej i jest sporo roślinności w wodzie. To bankówka, zawsze obdarzy jakimś okoniem albo szczupaczkiem. Dno jest muliste i bardzo grząskie.
Kolega znika za niewielkim pagórkiem. Nie mija 30 sekund, słyszę donośny plusk i widzę ogromne kręgi na wodzie, wyłaniające się z za pagórka. Głośno krzyczę, żyjesz!? Po chwili z za pagórka wyłania się kolega.
Ze spodniobutów wylewa mu się woda, a całą lewą stronę ubrania i twarz ma mokrą i umazaną w mule.
Nie wiem czy śmiać się, czy co? W eter leci ciężka wiązanka. Kolega coś bełkocze o kiepskim dniu, o nodze, że mu utknęła w mule itd. Spodni w zapasie kolega nie miał, więc o dalszym łowieniu przy tej temperaturze nie ma mowy. Koniec wyprawy.

Epizod drugi
To samo miejsce, lato, rok później. Pojechaliśmy w kilka osób. Rozeszliśmy po brzegu w takich odległościach, że nie widzieliśmy siebie nawzajem.
Łowimy. Po jakiś dwóch godzinach, nagle dzwoni mi telefon. To jeden z kolegów. Odbieram. Próbuje go zrozumieć, co nie jest takie proste, bo zanosi się śmiechem. Zrozumiałem tylko tyle, że mam przyjść do niego jak najszybciej, bo wynikła jakaś ciężka sytuacja i trzeba mu pomóc. Pędzę na złamanie karku 200 metrów w dół rzeki. Widok jaki zastaję jest...przedziwny. Nad samą wodą stoi kolega, który do mnie dzwonił, z nożem (typu Rambo) w jednej ręce i z zapalniczką w drugiej. Obok niego stoi mój drugi kolega (ten, który się rok wcześniej skąpał) z baaardzo wrogą miną. Przez chwilę mam wrażenie, że rzucą się na siebie i będzie jatka. Tylko czemu ten się cały czas chichra?? Podchodzę bliżej. Dopiero teraz widzę co jest grane.
Kolega z wrogą miną, ma wbitą w czubek głowy obrotówkę, zdaje się Effzeta 2. Przez zęby syczy do mnie: "Strachu, czy mógłbyś mi to wyjąć z głowy i zabrać tego idiotę stąd"!!??
Patrzę na drugiego kolegę i pytam go po co mu ten nóż i zapalniczka?? Na co on odpowiada, cały czas się śmiejąc, że on nie da rady wyczepić mu tego z głowy, bo mu się słabo robi więc pomyślał, że opali nóż (pewnie chodziło mu o zdezynfekowanie ostrza) i przetnie skórę na głowie to na pewno kotwiczka wyjdzie.
Dotarło do mnie w tym momencie, że jest on w stanie co najmniej wskazującym. Kazałem szybko schować to żelastwo i odejść (oczywiście ostrą łaciną). Skończyło się bez ofiar. Przebiłem hak kotwicy przez skórę tak, żeby wystawał grot na zewnątrz. Spłaszczyłem zadzior i odhaczyłem blaszkę z głowy nieszczęśnika. Dzielnie to zniósł. Jak się okazało, błystka wystrzeliła z zaczepu z taką prędkością, że nie zdążył się uchylić
i jeden z grotów kotwicy utkwił centralnie w czubku głowy. Swoją drogą nie wiedziałem, że skóra na głowie jest taka mocna i gruba. Brrrr...


Epizod trzeci

Bug, Kania Polska. Zabraliśmy ze sobą kolegę początkującego. Będziemy łowić na leniucha czyli feeder.
Po zarzuceniu swoich zestawów przyszedł czas na żółtodzioba. Uparł się, że sam zarzuci. Wszyscy stoimy obok niego. Nabił 150 gramowy koszyk zanętą, założył białe robaki na haczyk i przymierza się do rzutu. Wędka do tyłu, zamach jak przy surfcastingu. Rzut. Wypatrujemy lecącego zestawu, bo żyłka schodzi jak szalona ze szpuli. Dziwne, gdzie jest zestaw? Nagle, wszyscy przytomnieją!! Rozbiegamy się we wszystkie strony oprócz kolegi rzucającego. Sekundę później słychać szum lecącego koszyka i zaraz po tym tępe uderzenie w......no właśnie, w co? Okazuje się, że raczej w kogo? Kolega żółtodziób, klęczy na ziemi, plecy ma wygięte w łuk, próbuje rękoma złapać się za łopatkę, wyraźnie go zatkało, ma bezdech. Próbuje coś powiedzieć, nie musi, wszyscy wiedzą co się stało. Nasz żółtodziób wykonał przedziwny rzut. Za wcześnie zwolnił żyłkę z palca i koszyk z ogromną siłą poszedł pionowo w górę. Niestety kolega nie ogarnął w porę sytuacji. Koszyk spadając grzmotnął go centralnie w plecy, pod łopatką. Cóż to musiał być za ból... Gdy już doszedł do siebie zdjął koszulkę na plecach miał wielki purpurowy siniak. Jeszcze długo pamiętał tą wyprawę.

Epizod czwarty

Deszczowe, sierpniowe późne popołudnie nad Narwią.
Po całym dniu biczowania wody, chcieliśmy zjeść coś na ciepło, ogrzać się przy ognisku. Nazbieraliśmy trochę drewna, ale rozpalić się nie chciało, bo mocno wilgotne. Kolega wpada na pomysł, może odrobinka benzyny? Stanowczo oponuje, ale bezskutecznie. Piętnastolitrowy kanister z resztką paliwa idzie w ruch. Zapałka do ogniska. Ogień buchnął, pomogło. Kanister odstawiony w bezpieczne miejsce. Niestety, kolega nie zauważył, że źle zamknął kurek i z wlewki wylewało się paliwo. Później nastąpiła scena jak ze ,,Szklanej Pułapki 2". Ogień z ogniska szybko podkradł się do kanistra tworząc płonącą ścieżkę i częściwo go zajął. Reakcja kolegi była natychmiastowa. Podbiegł do kanistra, chwycił go od spodu i szerokim łukiem wrzucił go wody, tuż przy brzegu. Kanister jednak nie tonie (jest w 95% pusty) tylko utrzymuje się na powierzchni.
Za chwilę bucha z niego płomień osiągając około 2 metrów. Wygląda to tak jakby ktoś puszczał pirotechniczne wianki na wodzie albo scena biblijna. Nurt rzeki szybko zabiera pływającą pochodnie w dół rzeki. Jest już półmrok i w świetle płomienia pływającej pochodni widzimy zdziwionych grunciarzy siedzących na brzegu parenaście metrów od nas. Ich zdziwienie przechodzi w osłupienie, gdy płonący kanister przepływa pod żyłkami ich gruntówek, przepalając je i pozbawiając zasadniczej części zestawu.
Osłupienie przeradza się w agresję i......a dalej to już inna historia.
Takich epizodów mógłbym opisać jeszcze kilka, tylko po co mam straszyć początkujących wędkarzy. Śmiało jednak mogę powiedzieć, że wędkarstwo to sport momentami ekstremalny.
A teraz poważnie. Wyżej opisane sytuacje to zdarzenia ekstremalne i przytrafiające się z małą częstotliwością. Towarzysze wypraw to bardzo ważny element tego hobby.
Trzeba ich szanować, poznać i dbać o nich, wtedy takie sytuacje będą zawsze miały szczęśliwe zakończenie. Po latach jest wtedy co wspominać z uśmiechem na ustach.

Do następnego razu....
Straszydło.

P. S. 1
Serdecznie pozdrawiam moich towarzyszy wypraw. Celowo nie wymieniałem imion i nazwisk, ponieważ
w momencie, gdy przeczytają ten tekst ich reakcja może być nieprzewidywalna i może mieć bezpośredni wpływ na moje zdrowie oraz życie. Jakby co, to w tym momencie puszczam do Was wielkie oko...he, he,he.
P.S. 2
Wersminia, Zima. Siedzimy na lodzie we trzech i próbujemy łowić garbusy. Chodzimy od dziury do dziury, patrzymy na ekran echosondy (mamy dwie) i łowimy.
W pewnym momencie jeden z nas rzuca pytanie na głos : "Mieliście taką sytuację, że nie macie odczytów (echa ryb) na echosondzie a macie brania?" .
Przez chwilę jest cisza, jednak przerywam ją i odpowiadam : "Ja mam taką sytuację.....od momentu jak mi zabrałeś echosondę z przerębla".
Pozdrawiam pana J.

czwartek, 5 października 2017

Jesienna nostalgia





                               Jesienna nostalgia

   
Wrzesień minął w ekspresowym tempie... Nawet nie wiem kiedy. Masakryczne jest to, że nad wodą byłem może ze dwa, trzy razy. To jakiś koszmar.., mój ulubiony wędkarsko miesiąc i uciekł bezpowrotnie. Oczami wyobraźni widziałem te szczupaki, okonie, sandacze, które przeczuwając nadchodzącą jesień żwawo ruszyły na żer... Czułem na pod skórą chłód poranków a w nosie zapach namiękniętej ziemi, grzybni i deszczu. 

Tymczasem tkwiłem zabetonowany w gorzkiej, monotonnej i neurotycznej codzienności. Praca, dom, obowiązki, robótki domowe itd.
Czasami tylko, późnym wieczorem, siadałem przed komputerem i oglądałem fotki z lat minionych. Wracając pamięcią do wczesnojesiennych wypraw. Zadziwiające jak łatwo mogę przywołać je w pamięci...

Parę lat temu, chyba ze 3 albo 4, zrobiliśmy z Jarkiem Wysockim(Jego pomysł i organizacja) szaloną wyprawę do Szwecji. Właśnie we wrześniu. Pomysł był taki, żeby pojechać i połowić na nieznanych niedużych jeziorach, jeziorkach szweckich  i na rzece Göta älv. Generalnie okolice Göteborga. polecieliśmy tam samolotem.
Nocleg i bazę wypadową mieliśmy nieopodal miejscowości Kungälv. U znajomych Jarka, przesympatycznego małżeństwa Polaków mieszkających w Szwecji już ładnych parę lat. Uroczy domek położony na prowincji, w dosyć odludnym miejscu.



Skromny, mega przytulny, otoczony skałami i lasem. Cudne, odprężające miejsce. Mógłbym tak mieszkać i żyć...
Dzięki uprzejmości Doroty i Janusza dostaliśmy do dyspozycji samochód, Nissana Juke-a.
Fantastyczny samochód do jazdy po szweckich drogach, tych asfaltowych i tych szutrowych. Sprawdził się absolutnie. 

W Szwecji byłem już kilka razy, ale pierwszy raz na jesieni. To co mną wstrząsnęło, to niesamowita ilość grzybów!! Prawdziwki, podgrzybki.... były wszędzie.

Nie mogliśmy się powstrzymać.... Zbieraliśmy, zbieraliśmy, zbieraliśmy......
Przez trzy czy cztery dni jedliśmy na obiad grzyby przyrządzane w każdy możliwy sposób... Do momentu, w którym już nie mogliśmy na nie patrzeć. 
Wieczorem, siadaliśmy z mapą i wyszukiwaliśmy nowe łowiska, które czekały na odkrycie.
Przemieszczając się po tym regionie Szwecji czasami widywaliśmy niesamowite, abstrakcyjne widoki...

Taki trochę ,,pink folydowy,, klimat.... 




Przez tydzień przejechaliśmy około 3500 km. Odwiedziliśmy mnóstwo niewielkich jeziorek. Takich śródleśnych perełek. Tajemniczych i trudno dostępnych.



Poruszaliśmy się często w trudnym terenie. Gęste, ciemne lasy. Ostre skaliste garby. Niebezpieczne grzęzawiska...





A co z rybami???? Pierwsze dni to była mordęga. Przez trzy dni nie mieliśmy kontaktu z rybą.... Coś niewyobrażalnego!! W Szwecji??!! Tak, tak moi drodzy....
Okazało się, że po mimo niesamowitego uroku i bogactwa wody, nie wszystkie akweny są obfite w ryby. Wiele z tych leśnych jeziorek jest dosyć jałowe pod względem fauny i flory. Trudno powiedzieć, czy to z powodu odczynu wody, czy z charakteru położenia danego akwenu. Koniec końców, nauczyliśmy się rozpoznawać takie ,,martwe,, akweny i nie tracić czasu na ich eksplorację.
Po trzech dniach nastąpił przełom! Pierwsze ryby nie grzeszyły rozmiarami ale za to ich kolory....


A potem worek z rybami się rozwiązał... Przyłożyliśmy się do kilku trochę większych akwenów, co dało efekt w postaci większych ryb.


Szczupaki ,które łowiliśmy z brzegu nie przekraczały 85 cm ale były niesamowicie waleczne i atakowały przynęty z niesamowitą furią!
Takie zatoki okazywały się wspaniałymi miejscówkami.

Stołówkami pięknie ubarwionych drapieżników.

Jak wspomniałem na początku, naszym celem była również rzeka  Göta älv. Przepiękna rzeka. Z licznymi odnogami, czystą, przeźroczystą wodą, kamiennymi rafami.


Główne koryto jest głębokie i w górę rzeki bez problemu wpływają całkiem spore statki. Niemal wszystkie mosty na rzece są mostami zwodzonymi a taki widok jak ten poniżej, jest absolutnie wpisany w codzienne życie aglomeracji położonych nad jej brzegami.
Nie dane nam było jednak przyłożyć się do łowienia na tej pięknej rzece. Z wędką spędziliśmy nad nią dosłownie parę godzin. Jedynym efektem było złowienie przeze mnie, na obrotówkę nr 4 niewielkiego(około 35 cm)...jazia. Trochę szkoda. Rybostan tej rzeki jest naprawdę imponujący. Szczupaki, okonie, jazie ,klenie, bolenie, no i......łososie i trocie, które wpływają z Bałtyku, ciągnąc w górę rzeki. Trudna technicznie rzeka ale potencjał ogromny. Poświęcenie jej trochę więcej czasu przyniosłoby zapewne niezłe efekty.

Jeden dzień naszego jesiennego pobytu w Szwecji spędziliśmy trochę inaczej. Wyłamaliśmy się z naszej przyjętej zasady wędkowania z brzegu. Dzięki uprzejmości kolejnego, naszego rodaka mieszkającego i pracującego tam na stałe, mieliśmy okazje powędkować z łodzi na jeziorze Anten.




 Spore, mocno urozmaicone jezioro. Szczupaki, okonie i...sandacze, które łowią Szwedzi z trollingu.

Skupiliśmy się na tych pierwszych. Jakby to Wam opisać..... To był mój(nasz) ,,dzień dziecka,,!!
Przez cały dzień złapaliśmy 20-30 szt. szczupaków.....na głowę!!!! To było jak sen....Wielkość ryb w przedziale 60-80cm.
Im mocniej wiało, tym lepiej i agresywniej brały szczupaki. Zatoki z trzcinowiskami, podwodne łąki..bankówki.
 Wybaczcie...nie będzie tu zdjęć złowionych wtedy ryb. Nie było na to czasu... W momencie gdy tylko wiatr przybierał na sile zaczynał się amok. W wodzie i na łódce...
Zmierzch przyszedł szybko, bo czas w takim dniu jakby przyspieszał i nie da się człowiekowi długo cieszyć takim cudownym stanem.

To było niewiarygodne....

Nazajutrz trzeba było się już pakować i myśleć o powrocie. Ostatni dzień przeznaczyliśmy na relaks.
Rano przy pięknej pogodzie wsiedliśmy do samolotu. Trafił nam się pilot z aspiracjami na myśliwca hehehe. Przy starcie silniki ryknęły pełną mocą już na drodze do kołowania! Zakręt na pas pokonaliśmy w iście rajdowym stylu, z piskiem opon a zaraz po oderwaniu się od pasa i nabraniu wysokości pan kapitan położył samolot w przepięknym, ostrym zakręcie! Co na pokładzie zostało przyjęte wesołym ,,Oooooo!!!!,, i pozwoliło na zrobienie kilku super fotek...

  Göta älv z góry. Widać ujście do Bałtyku...



A to nasza Wisła i wpadająca do niej Bugo-Narew...
Przy lądowaniu też było super! Hamowanie zaraz po dotknięciu kołami ziemi powiesiło nas mocno na pasach. Przyjemny, wesoły lot. 

Koniec wspominania.... Jest 1.00 w nocy, za oknem wieje i pada, w głośnikach kończy się nowa płyta ,,Grabaża,, i spółki... Czas spać, może we śnie znów przemierzać będę odludne zakątki Szwecji....


Do następnego razu.

Straszydło.