poniedziałek, 14 listopada 2016






                                            Listopad

 

 Nie wiem jak to zacząć.... Od trzech dni biorę się za pisanie, w głowie milion pomysłów na minutę tylko nie w materii, o której chciałbym napisać. Kończy się rok 2016...i dobrze, niech się kończy. To nie był dobry rok. Nie pod względem wędkarskim, życie dostarcza mi w ostatnich latach tak dużo chaosu i negatywnych emocji, że czasami zastanawiam się czy długo dam radę jeszcze psychicznie się zmagać z przeciwnościami losu...
 Zastanawiam się tylko, czy tylko ja tak mam przerąbane? Pewnie nie...


  Nie o tym chciałem. Paradoksalnie, ten rok pod względem sukcesów wędkarskich był całkiem, całkiem. Ocho! Już wiem! Będzie podsumowanie sezonu. Co prawda, do końca roku jeszcze kawałek, ale na ogromną ilość wypraw się nie zanosi hehehe. 
Wypraw i łowienia nie było dużo, ani często. Za to, jakość i forma większości wypraw przekładały się na wyniki.


No, to od początku.

 Zima nas nie rozpieszczała, bardziej przypominała ostrą formę jesieni lub wiosny. Na szczęście trafił się moment w lutym, że zima na krótki moment pokazała lodowo-śnieżny pazur i złapała w kleszcze okoliczne łowiska na Mazowszu.
Udało mi się znaleźć chwilkę, pozbierałem graty do podlodowego łowienia i ruszyłem na jedną z zamarzniętych wiślanych zatok. Dopisała pogoda, towarzystwo i ryby. Nie było okazów, za to ilościowe wyniki...bajka. Okonie, płocie(nie płotki!), krąpie. Hitem przynętowym okazał się niewielki, czarny żuczek i mała, srebrna mormyszka z dwiema-trzema ochotkami na haku. Żuczka upodobały sobie okonie a mormyszkę białoryb.

Zima potrzymała jeszcze przez tydzień-półtora, ale jak już wspomniałem na początku, codzienność skutecznie zablokowała moje dalsze wędkarskie poczynania i chęci. O wyprawie na trocie czy pstrągi mogłem zapomnieć.


Moja styczność z materią wędkarską(poza moją pracą!To się nie liczy!!) ograniczała się do tęsknego zaglądania w pudełka z przynętami. Woblerki, pstrągowe, kleniowe....i tak do chyba kwietnia(albo końca marca?). Wtedy to, udało mi się parę razy wyrwać ze spinningiem za kleniem i jaziem.

Głównie nad moją warszawską Wisłę ale trafiły się też towarzyskie zawody na Wkrze. Po tych zawodach dorobiłem się ,,przepięknej,, grypy ,bo pogoda nas nie oszczędziła(temp. około zera, zimny wiatr).
Kilka rybek się jednak trafiło, kilka spadło, kilka atomowych brań. Nie było źle.


W końcówce kwietnia, razem z moim kolegą z pracy, Maćkiem ,,Szuwarkiem,, Brzezikiem(Władcy Much), udało nam się zorganizować cudownie wariacką wyprawę na lubelskie pstrągi. Jakaż to była zajefajna wyprawa!! Kto teraz sobie pozwala na takie akcje. 
Planowaliśmy jechać samochodem, niestety na dobę przed wyjazdem zostaliśmy bez auta. Nie poddaliśmy się!! Szybki przegląd rozkładu jazdy pociągów. O piątej z groszami jest TLK do Nałęczowa. Co dalej? Nad rzekę, gdzie chcemy łowić, jest parę ładny kilometrów. Maciek wpada na pomysł z taksówką. Przecież przed dworcem zawsze stoją taksówki wożące kuracjuszy do słynnego uzdrowiska w Nałęczowie, oddalonego od dworca niezły kawałek. Kilka telefonów pod numery znalezione w necie. Wreszcie trafiamy na przesympatycznego taksówkarza, z którym domawiamy wszystkie szczegóły. Na następny dzień rano, kiedy Warszawę spowijały jeszcze ciemności, wsiadamy z Maćkiem do wspomnianego pociągu. Około 7-8ej wysiadamy na stacji w Nałęczowie. Taksówkarz już na nas czekał, z uśmiechem na ustach. Zawiózł nas dokładnie tam, gdzie chcieliśmy zacząć łowienie. Domówiliśmy szczegóły powrotu i cenę. Wyszło...baaardzo tanio. A później....
Dopisało wszytko! Pogoda, ryby i przygody były.

Połowiliśmy pstrągów(bez wielkich okazów), zniszczyliśmy dwie samołówki, uwolniliśmy z nich dwie ładne ryby.

Smutne, że pomimo ostrych kontroli na tym odcinku rzeki ciągle zdarzają się takie sytuacje. Powrót też z przygodami. W taksówce zostawiłem kurtkę z dokumentami ale nasz super taksówkarz zorientował się w ostatnim momencie i grzejąc jak szalony z uzdrowiska zdążył mi ją przywieźć, na trzy minuty przed odjazdem naszego pociągu.
Czekając na pociąg, delektowaliśmy się przepyszną, zimną, butelkową Perłą. Jak to smakowało.... Udana wyprawa.


 Maj. Nie było żadnych planów na otwarcie szczupakowego sezonu. Trafiła się spontaniczna wyprawa na starorzecze Bugu, niedaleko Kamieńczyka. Nie ma się czym chwalić, kilkanaście około wymiarowych szczupaczków.
Starorzecze przypominało wysychającą kałużę, ale ryb w nim było sporo. Upalne lato, susza pewnie dopełniła zagłady tych ryb. Nawet nie myślałem żeby tam wrócić, wole zapamiętać coś pozytywnego niż patrzeć na powolną katastrofę fajnego łowiska, które pewnie stało się wysychającym, śmierdzącym bagnem.


Wczesne Boże Ciało, to już zupełnie inna bajka. 4 dni na Wersminii! 
Upalna, słoneczno-burzowa pogoda, eksplodująca późno wiosenna przyroda.... Fantastyczny, urokliwy, odprężający wyjazd. W cieniu osobistych, trudnych spraw.

Bez napięcia, ciśnienia na ryby, totalne zwolnienie, odpoczynek i relaks.



Ryby pojawiły się same.
Trzeba było tylko poobserwować pory żerowania. Nie musiałem pływać cały dzień i czekać na happy hour. Nie chciałem. Dosyć szybko było jasne, że najlepsze są późne popołudnia i wieczory. Wypływaliśmy około 17-18ej do momentu niemalże całkowitej ciemności. 40, 50, 60 cm, to taki codzienny standard jeśli chodzi o szczupaki. 3-6 sztuk dziennie, różnie bywało. Była również sztuka ponad 80cio centymetrowa, cudownie bo nie moja.
Było kupę radości na łódce. 
Ostatniego dnia pobytu wypłynęliśmy bardzo wcześnie rano.
Dla odmiany trafiliśmy na moment, gdy na górce ładne garbusy uganiały się za uklejkami. Udało mi się złapać kilka sztuk około 30-35cm zanim całe przedstawienie się skończyło.
Wersminia, to nie tylko ryby.... To bardzo klimatyczne miejsce....zobaczcie sami.
To również ważne miejsce dla mnie.Tak podobne do miejsc, które w mojej młodości kształtowały mnie jako wędkarza i człowieka..



Przyciąga mnie tam wiele elementów. Przemili ludzie(Kasia i Jurek, Irenka i Roman), przyroda, spokój..  Dlatego tam wracam, dlatego tam czuję się dobrze, pomimo całego syfu i zamieszania jakie towarzyszy mi codziennie.


Po powrocie do domu, rzeczywistość znów rzuciła mnie w wir kłopotów i nawałnice konsekwencji moich fatalnych decyzji...
Ratowałem się kilkoma 2-3 godzinnymi wypadami za kleniami i okoniami, po Wiśle i jej starorzeczach. Z różnym skutkiem. Zawsze jednak dawało mi to chwilę oddechu.


 Następny wyjazd to końcówka lipca, ponownie Wersminia.
Bardziej wypad towarzyski niż wędkarski. Więcej pływania, luzu i powolnego popijania browarka niż łowienia.

Oczywiście, to działanie w pełni świadome, wielka przyjemność... I znów powrót do szorstkiej i drapieżnej rzeczywistości.


 Początek sierpnia to katastrofa za katastrofą. Nic się nie udaje, piętrzą się trudności i za chwilę wszystko runie jak kamienica przy rozbiórce. Plany na urlop też roztrzaskały się jak kryształ ciśnięty o podłogę... Ratujemy sytuację...wyjazdem na Wersminię. Tym razem tydzień czasu.
Chyba coś(albo ktoś) czuwa nad nami. Na początku pogoda nie rozpieszcza, chłodno, mokro i wietrznie. To nic, bo za to ryby dopisują! Tym razem nie ilościowo ale rozmiarowo. 91, 74 cm, cudne, mocno walczące ryby!


Kilka potężnych brań i kilka holi dużych ryb zakończonych niepowodzeniem. Potem pogoda zmienia się o 180 stopni i wraca typowy dla upału i lampy rytm żerowania drapieżników. Wtedy i My luzujemy. Opalamy się, pływamy, no i zwiedzamy okolicę. Święta Lipka, Giżycko, Kętrzyn...Przepiękne i warte odwiedzenia miejsca.
Podczas tego wyjazdu na nowo odkryłem ultra lekkie łapanie.

Fantastyczna zabawa. Malutkie mikro jigi(od ,,Szuwarka,,), cieniutka plecioneczka 0,03mm, krótki finezyjny kijaszek do 7 gram, wyspy grążeli i mega słoneczna pogoda, to krótki przepis na super łapanie. W samo południe, kiedy szczupaki miały gdzieś wszystkie przynęty świata, to było coś.
Cały wyjazd był magiczny. 
 Nie dodałem wcześniej, że na ten majowy wypad na Wersminię i ten sierpniowy pojechaliśmy pociągiem! W okresie od maja do października z Wawy można dojechać nad samą Wersminię w 4,5 godziny koleją. Najpierw raniutko InterCity do Olsztyna, 20 min na przesiadkę i Regionalnym do Ełku, wysiąść trzeba stację za Kętrzynem, w Martianach. To też dodawało uroku wyjazdom.


  Wrzesień, to znowu przelotne dłubanie kleni i okoni. Październik.....był bardzo trudny...pogrzeb za pogrzebem... Wędek nie dotykałem. Doszło jeszcze parę kłopotów...


Tak dobrnąłem do dnia dzisiejszego. Znów siedzę i gmeram bezmyślnie w pudełkach. Mocno zaniedbałem w tym roku spławik, grunt....i muchę. Muchówkę musiałem sprzedać....przyznam się, że za tym kijem płakałem jak bóbr, po cichu, jak nikt nie widział.. Takich wędek jak ta ma się niewiele w arsenale. Nie chodzi o markę, jej wartość w pieniądzu, tylko o duszę! Sentyment. Wytargała parę fajnych ryb, nigdy mnie nie zawiodła, przeniosła mnie na inny poziom umiejętności. Cudownie leżała w ręku...jakby przedłużenie mojego ramienia. Może kiedyś do mnie wróci...szansa jest.

Nie planuje nic, czekam może znów wyskoczy coś spontanicznego. Przydałoby się pójść na wieczorowego sandacza albo poganiać gdzieś na stojącej wodzie ostatnie szczupaczki i okonie. Marzenia... No cóż, mówią że jak człowiek przestaje marzyć, to umiera. Marzenia trzeba mieć.

Następny tekst postaram się napisać w bardziej optymistycznym tonie. 
Do następnego razu.. 

Straszydło.