piątek, 20 kwietnia 2018

Jak przeszedłem casting..


       Majówka, czyli jak przeszedłem casting..

                                  



   To już niedługo... . Tabuny wędkarzy głodnych emocji, adrenaliny i sukcesów, wyrwą się z domów w poszukiwaniu wędkarskiej przygody i wypoczynku.

majowka 3

1 maja to dla większości taki niepisany początek sezonu wędkarskiego. Nie tylko spinningowego.
Grillowanie, imprezy, pikniki, tysiące nastawionych gruntówek, żywcówek, spławikówek...trudno czasami to wytrzymać i ogarnąć. Hektolitry alkoholu, śpiewy, krzyki, góry śmieci i cały ten zgiełk. Tak wygląda majowy, długi weekend w naszym kraju. Znaleźć jakieś spokojne i odludne miejsce w tym czasie to cud. Jednak czasami się udaje.

U mnie wyglądało to przeważnie tak, że obładowany niemiłosiernie pudłami z blachami, gumami i wszelkimi innymi przynętami ganiałem za szczupakami i boleniami nad Wisłą, Narwią czy Wkrą. Efekty były różne. Metodą połowu był zawsze klasyczny spinning.
Aż do pewnego momentu.
Jakieś dwa lata temu, w lutym okazało się, że załapałem się na wyprawę do Szwecji. Termin wyjazdu, początek czerwca. Cieszyłem się jak dziecko! Do momentu gdy kumpel opowiedział mi jak, na co i czym tam połowić.
Z jego relacji wynikało, że bez jerkówki(w castingu) się nie obędzie. Trochę mnie to zbiło z tropu. Zawsze migałem się od nauki tej metody. To było dla mnie jakieś dziwactwo. Kołowrotek na górze, przelotki na górze, rozmiary przynęt(jerków), kontrola szpuli kciukiem, gniazda poplątanej plecionki, te wszystkie niuanse sprawiały, że nigdy nie sięgnąłem po casting.
No ale teraz nie było rady. Trzeba było się przemóc i ugryźć jakoś temat.

majowka 4

Dość szybko zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt.
Krótkie wędzisko ( JAXON GRAND VIRTUOSO JERK CAST ) długości 1.83 metra, ciężar wyrzutowy 20-80 gram. Niskoprofilowy multiplikator ( OKUMA CALERA ). Do tego plecionka ( POWER PRO ) 0,23 i masę przedziwnych
i wielkich ( jak dla mnie ) 7-18 cm przynęt typu SLIDER, SWEEPER, jerki ATMO, SIEKi, LOVEC RAPY czy SAVAGEAR. Po prostu latające cegły.

Mówię wam, to był dla mnie kosmos.
Na naukę nie było dużo czasu. Zbliżała się majówka. W kwietniu poćwiczyłem trochę rzuty na łączce, z żyłką zamiast plecionki i 50 gramową oliwką zamiast przynęty. Na początku było trudno i śmiesznie ale z czasem zaczęło mi to wychodzić.
Nie miałem koncepcji na to, jak spędzić 1-ego maja. W końcu wpadłem na pomysł żeby owszem poganiać szczupaki ale tylko i wyłącznie metodą castingową.
Oczami wyobraźni widziałem ludzi patrzących na mnie, jak tłukę wodę wielgaśnymi przynętami. Wręcz słyszałem te złośliwe i uszczypliwe komentarze, że z takimi "cegłami" na agrafce to ogłuszam ryby.
Raz kozie śmierć. Na łowisko wybrałem jedno ze starorzeczy Narwi. W lecie baaardzo zarośnięte grążelem
i moczarką. Jest tam sporo szczupaka, tak słyszałem.
1 maj. W plecaku duże i głębokie pudełko Plano, załadowane "cegłami", suchy prowiant, mokre picie. W ręku jerkówka.
O 5.50 na stację wtacza się nowiutki, klimatyzowany, nowoczesny Elf Kolei Mazowieckich. Wsiadam, wygodnie się usadawiam i jadę. Pogoda od kilku dni stabilna. Bardzo ciepło i słonecznie, zupełnie jak w lato.
Po około 45 minutach pociąg dojeżdża do stacji, wysiadam ( z tym, to był pewien problem – patrz P.S. na końcu tekstu) . Teraz tylko do przejścia jakieś 3-4 kilometry i jestem nad wodą.
IMG 1519
Tu miłe zaskoczenie. Nad wodą pusto(w miarę). Nie widać też zielska. Tylko w kilku miejscach widać pojedyncze grążele, które dotarły już do powierzchni. Reszta zielska jest jeszcze 0,50-1 metra pod powierzchnią wody. To idealne warunki.
Szybko montuję zestaw, 10 centymetrowego,tonącego Slidera w kolorze "green tiger" , poprzedzam długim 40 centymetrowym przyponem fluorocarbonowym o wytrzymałości 15 kg.


Rany, jaka siekierezada!! Ustawiam docisk szpuli, hamulec. Głęboki wdech , zamach wędą i sruuu!! Poszło!
Cięzki (około 50 gr) jerk leci dosyć daleko, w końcowej fazie hamuję szpulę kciukiem. Przynęta spada do wody. Plask!!
Odgłos i natężenie hałasu z jakim Slider wali o powierzchnie wody powoduje samoczynny wyrzut przekleństw z mojej paszczy a potem głośny śmiech. Rozglądam się czy ktoś widział tę kanonadę. Nic cisza, ufff.

majowka 6Zaczynam prowadzić jerka rytmicznymi pociągnięciami szczytówki. O tej porze roku woda jest przeźroczysta, ( latem kolorem przypomina szczawiową ), 4-5 metrów od brzegu widzę wyraźnie pracującą przynętę. Śmiga sobie raz w prawo, raz w lewo. Zupełnie jak żywa ryba, coś niesamowitego.
Ponawiam rzuty. Po którymś z kolei zapominam o kciuku na szpuli i momentalnie robi mi się gigantyczna broda z plecionki. AAAARRGH!!. Ściągam przynętę ręcznie, wyjmuję zestaw z wody i próbuję rozplątać. Nic z tego, po 30 minutach rezygnuję, w ruch idzie nóż i tracę jakieś 15 metrów plecionki. No cóż, tak to jest na początku.
Kolejne rzuty już bez problemu. Czuję tępe przytrzymanie. Zacinam. Wędzisko się wygina i jednostajnie sprężynuje. To nie ryba, to grążel. Świeże, zieloniutkie kłącza są jeszcze słabiutkie. Nie mają szans z plecionką o wytrzymałości 15 kg. Wyciągam przynętę z kawałem zieleniny.
Słoneczko przypieka, ptaki hałasują, niebieskie niebo nade mną i jakoś nikt nie komentuje mojego głośnego chlapania "cegłami" . Z tej błogiej zadumy wyrywa mnie energiczny strzał w jerka. Nawet nie zacinam. Ryba pewnie siedzi na dwóch kotwicach. Widzę to wyraźnie podczas wyskoku szczupaka nad powierzchnię wody. Nie jest to okaz, tak około 50 cm ale pięknie walczy. Cały Slider jest w pysku. Pierwsza ryba na casting!! Radocha nie z tej ziemi. Odhaczam delikatnie i do wody. Piękna sprawa.

Robię sobie dłuższą przerwę na śniadanie. Jest tak cicho i przyjemnie, że nie wiem kiedy łapię krótką drzemkę. Po tym odpoczynku znów łapię za wędkę i biczuję wodę.
Tym razem na agrafce dynda jerk Atmo w kolorze srebra z niebieskim grzbietem. Pracuje inaczej niż Slider. Nieprzewidywalnie, nieregularnie, wykłada się na boki, mocno lusterkuję.
Przy kolejnym rzucie, obserwuję przynętę 2-3 metry od brzegu.Nagle, do przynęty wychodzi piękny okoń. Taki 30-40 cm. Nie trafia w jerka i błyskawicznie znika w zielsku.
Cholera coś w tym jest, że rybom nie przeszkadza duży(10-15cm) rozmiar przynęty. Cała magia jest w pracy tych przynęty.
Ponawiam rzut i liczę na to że okoń gdzieś tam jest, bo przecież się nie ukuł. Nie mylę się. Wyskoczył z tego samego miejsca w którym zniknął. Tym razem pewnie zażarł. Pięknie kotłuje na krótkiej lince. Za chwilę ląduje na brzegu.
Garbus jest ślicznie ubarwiony. Fota i wraca szybko do wody.
Nie zdążyłem ochłonąć z emocji, bo w kolejnych trzech rzutach na wędce melduje się kolejny szczupaczek. Ot, taki sześćdziesiątak.
majowka 5
Po tym szczupaczku mam już dosyć i zawinąłem się w drogę powrotną do domu. Uśmiech na twarzy (t.z.w. banan) nie schodził mi całą drogę na stację, a chłodne piwo zwycięstwa gasiło pragnienie i smakowało wyjątkowo dobrze. To było naprawdę niezłe rozpoczęcie sezonu szczupakowego. Wszystko to, czego zdążyłem się nauczyć w ten majowy dzień zaowocowało później niezłymi wynikami w Szwecji, ale to temat na inne opowiadanie.
Zachęcam do tego, żeby majówkę spędzać nietypowo nad wodą. Trzeba eksperymentować z nowymi metodami, przynętami.

majowka 2

Pstrągi, bolenie, liny, karpie, dorsze, to też ryby weekendu majowego. Leszczom i płociom odpuszczam, to czas ich tarła, niech robią to w spokoju.
Moja tegoroczna majówka ciągle jeszcze jest znakiem zapytania. Chodzą mi po głowie różne pomysły. Najciekawszy jest ten z łowieniem szczupaków na muchę. Jak zdążę ze skompletowaniem sprzętu, to powalczę i na pewno coś o tym napiszę.
Do następnego razu.
P.S.
Z tym wysiadaniem na stacji i dojściem nad wodę, to specjalnie uprościłem. Wcale tak nie było. A co będę opowiadał, że mi się drzwi w pociągu nie otworzyły, nie zdążyłem wysiąść i pojechałem stacje dalej. Do przejścia miałem około 11 kilometrów, w mocno już świecącym słoneczku. Ot, taka przygoda.
Całe szczęście, że nie był to "Jeden taki dzień".... hehehe.

Straszydło.

poniedziałek, 19 marca 2018

Opętanie




                                     Opętanie






Jest marzec. Prawie wiosna, ale to co się dzieje za oknem (mróz, śnieg) raczej temu przeczy.

opetanie Jechać gdzieś na ryby?.... Eeeee, kurcze jakoś nie bardzo.
Na lodzie już byłem, pstrągi w mazowieckim nie chcą współpracować albo są wycięte w pień (grrrr!!!).
Kleń, Jaź, może...ale ta aura za szybą trochę odstrasza.
Nie. Nie tym razem.

Na zegarku jest dokładnie 9 rano. Patrze na regał, w którym w szufladach poutykane są moje wędkarskie skarby. Zerkam na dwie duże skrzynie, które również zawierają makabryczne ilości przynęt, akcesorii i gadżetów wędkarskich. Lekko odsuwam zasłony, za którymi stoi las wędek. Nic nie jest na miejscu. Kołowrotki przy wędkach, pudełka z przynętami znajduje nawet....w bieliźniarce(?!).
Coś z tym trzeba zrobić. Do roboty.

Najpierw wędki. Poodpinać kołowrotki, zabezpieczyć żyłki i plecionki, a kije do pokrowców. To na pewno pójdzie gładko.
Wyjmuję z za zasłony poplątane i poszczepiane ze sobą kije. W momencie, kiedy udaje mi się rozdzielić jeden z zestawów i biorę wędkę do ręki, przeszywa mnie dziwny, znajomy i okrutnie przyjemny dreszcz. Mmmm...odruchowo łącze obydwie połówki wędki, luzuje lekko hamulec, odczepiam od czoka przynętę
i pozwalam jej swobodnie dyndać na plecionce.
Szczytówka lekko podryguje, wraz z nią guma na 15 gramowej główce, powoduje to bardzo przyjemne drgania w dolniku. Mruczę, cmokam, gdzieś pod czaszką pojawia się obraz... Stoję nad wodą, kręcę powoli korbką i czuje wyraźnie te wibracje przynęty...mmmm.
Za chwile czuję opór i odruchowo zacinam! Słyszę jazgot hamulca i....wracam do rzeczywistości.
Tak się rozmarzyłem, że nic nie zauważyłem jak guma opadła nieco niżej i zaczepiła hakiem o dywan. opetanie 3
Zacięcie udało mi się przepięknie. Gdyby był to sandacz, raczej nie byłoby mowy o jego wypięciu się ale niestety, to nie był sandacz tylko gruby, gęsto tkany dywan.
Hak utkwił baaardzo głęboko i solidnie w plątaninie włókien, za nic nie chcąc się odczepić po dobroci. Nie wiem ile razy próbowałem wyczepić gumę z dywanu. Na zegarze zrobiła się 10.30. Zrezygnowany poszedłem szybkim krokiem do kuchni po nóż i jednym wściekłym ruchem rozciołem trzymające hak włókna. Teraz dywan, w tym miejscu, przypominał indiański pióropusz albo miejsce, w którym eksplodował mini ładunek wybuchowy. Gryząc z wściekłością wargę i mrucząc pod nosem coś na ,,k" na ,,p" i ,,j" , szybko rozprawiłem się z rozłożeniem tego zestawu. Warczę do siebie: ,, Chłopie skup się i do roboty"...
A i owszem skupiłem się...ale na każdym zestawie tak samo. Jakaś magiczna siła przejmowała nade mną kontrolę, za każdym razem, gdy brałem do rąk kolejny zestaw. Musiałem wędkę rozłożyć, pomachać nią, trochę pokręcić kołowrotkiem, pocudować, pomyśleć, pocmokać...po prostu musiałem! Na zegarze była 14.00, gdy chowałem ostatnią wędkę do pokrowca (zestawów było w sumie 5, może 6).
Rany boskie! Co to się z człowiekiem dzieje jak łyknie bakcyla wędkarstwa! Przypomina to opętanie... Posłuchajcie co było dalej...
Postanowiłem zrobić sobie przerwę obiadową i wrócić potem do porządków.


opetanie 4

No, dobra teraz czas na szuflady w regale. Pudełka, pudełeczka, portfele na przypony, szczypce, chwytaki,gumy, blachy, woblery...wszystko luzem, masakra. Powywalałem wszystko z pudełek, z szuflad i dalej segregować, układać, kolorami, rozmiarami..
Do pewnego momentu. Przy którejś tam gumie albo blaszce znów stało się coś dziwnego. Spadło bardzo tempo sprzątania, każda blaszka była przeze mnie pieszczotliwie sprawdzana, dokładnie oglądna. Tak samo woblery, gumy, spinnerbaity i. t. d....i. t. d.
Zanim to wszystko wylądowało poukładane w pudełkach, zrobiła się godzina 20.00!!
O sprzątaniu skrzynek nie będę już Wam pisał, bo zanudziłbym Was na śmierć. Powiem tylko, że sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo skrzynki to też baaaardzo fajne zabawki... Skończyłem o 2.30 w nocy (a może nad ranem?).
Dobrze, że to była sobota, bo w tygodniu musiałbym brać wolne.

opetanie 2Oprócz mnie świetną zabawę, przy tych porządkach, miał....kot. Raz po raz podkradał się, żeby ukraść jedna z gum rzuconych na kupę. Trzeba było go nieźle pilnować, by nie ciachnoł którejś uzbrojonej gumy, woblera albo blachy. To byłby dopiero horror. Sprawa o znęcanie się nad zwierzętami murowana, jak nic.lolololol
Parafrazując filmowe powiedzenie: ,,Sprzątanie to najważniejsza ze sztuk"...Myślę, że sprzątanie wędkarskich gratów to bardzo przyjemne, ale czasochłonne zajęcie. To chyba jedyne sprzątanie, które sprawia nam(wędkarzom) tyle radości....
Wy też tak macie, czy tylko ja jestem tak opętany??
Do następnego razu.....
 
Straszydło.

środa, 15 listopada 2017

Jak ugryźć Nanofil?




                       Jak ugryźć Nanofil?






No właśnie, jak go ugryźć??
Od momentu jak tylko ten produkt pojawił się na rynku wywołał ogromne zamieszanie.
nanofil

Nie plecionka, nie żyłka, więc co?
Nie będę wdawał się w przeróżne techniczne tłumaczenia. To bardzo gładka, jednolita i nie rozciągliwa linka. Nie wyczujemy pod palcami żadnych splotów tak jak w klasycznych plecionkach, bo ich poprostu nie ma. Już prawie dwa lata używam tej linki. Oto co zaobserwowałem.

Najpierw o zaletach.
Pierwsze, co od razu się rzuca w oczy to niezwykła gładkość, co za tym idzie, linka ta stawia bardzo małe opory na rancie szpuli i przelotkach. Ma to istotne przełożenie na długość rzutu. Nawet bardzo lekkimi przynętami uzyskuje się duże odległości. Małe tarcie na pierścieniach przelotek nie powoduje ich większego zużycia, jak i szybkiego zużycia samej linki. Przy ściąganiu przynęty Nanofil nie wyje po przelotkach jak klasyczne plecionki mają w zwyczaju.
Linka ma swoją sztywność ( ale bez przesady ), więc nie ma tendencji do plątania się przy rzutach i robienia t.z.w. brody.
Kolejną jej zaletą jest to, że podane średnice są naprawdę zbliżone do realnych grubości rzeczywistych. Wystarczy porównać n. p. Nanofil w wymiarze 0,15, do jakiejkolwiek zwykłej plecionki o tej samej, deklarowanej średnicy.
Tak jak klasyczne plecionki, Nanofil ma zerową rozciągliwość. Mamy więc świetną kontrolę nad pracą przynęty, wiemy czy przynęta opada na dno twarde czy miękkie oraz da się wyczuć każde, nawet najbardziej delikatne branie.
O następnej zalecie tej linki pisałem już w poprzednim artykule (Sandacz na zimno). Linka ta nie chłonie wody. Świetnie się nią łowi w temperaturach około zerowych i ujemnych. Nie zamarza, nie sztywnieje.
Nie zabiera dużo wody na przelotki, co w znacznym stopniu ogranicza ich częste zamarzanie.
Nanofil bardzo dobrze zdaje egzamin jeśli chodzio o łowienie obrotówkami. Jego sztywność powoduje, że ma bardzo małą tendencje do skręcania się.

No dobrze, czas na "ciemne" strony tej linki.
Przede wszystkim wytrzymałość. Do wiązania Nanofilu trzeba stosować wybrane węzły. Producent zadbał
o taką informację dołączając do opakowania (pod nalepką, na szpulce ) listę takowych, wraz ze schematami ich wiązania.


jak ugryzc nanofil



Tutaj mam taką uwagę. Wiążąc węzeł trzeba robić to bardzo starannie i dokładnie (szczególnie uważajcie przy zaciskaniu ). Każde niedbalstwo przy tej czynności zaowocuje znacznym spadkiem mocy na węźle. Jeżeli wszystko zrobicie prawidłowo, ubytek nie będzie duży ale.....będzie. Najlepiej sprawdza się wiązanie Nanofilu na łączniku bezwęzłowym (najmniejszy ubytek mocy ).
Wadą tej linki ( w mojej ocenie ) jest bardzo niewielki ciężar właściwy, co powoduje jej dużą pływalność. Przeszkadza to trochę w łowieniu lekkimi przynętami (n.p. woblerami typu smużak albo paprochami ).
Linka wyraźnie smuży po powierzchni, co nie zawsze jest pożądane, zwłaszcza na płytkich akwenach
z przeźroczystą wodą. Mocno płochliwe gatunki t.j. kleń czy jaź, o pstrągach nie wspomnę baaardzo tego
nie lubią.
Przy łowieniu na cięższe przynęty ( n.p. gumy na główkach 15-20 gram, metoda opadu ) na tej lince tworzy się spory balon. Trochę ratuje sytuacje zerowa rozciągliwość, bo w dalszym ciągu czujemy co dzieje z przynętą, ale zacięcie musi być wtedy mocniejsze ( obszerniejsze ) .
Następna moja uwaga dotyczy kolorów tej linki. Nanofil jest dostępny w 4 kolorach.
Biały, żółty, czerwony i ciemnozielony. Używam dwóch z nich, białego i ciemnozielonego. Tu ciekawostka. Ciemnozielony Nanofil po 6 miesiącach użytkowania zaczął niemiłosiernie się strzępić. Z białym nie mam takiego problemu, nie licząc przypadku, który opisze za chwilę. Obie linki pracowały na tych samych akwenach i sprzęcie. Czyżby barwnik miał wpływ na trwałość linki?

Jeżeli ktoś z Was, chciałby wykorzystać tą linkę do łowienia pstrągów na spinning, to raczej odradzam.
W konfrontacji z licznymi, drobnymi ale ostrymi zębami pstrągów Nanofil wypada słabo.
Strzępi się znacznie ( niezależnie od koloru ).

Ok, czas na parę luźnych uwag i spostrzeżeń.
Jedni kochają tą linkę i nie widzą już możliwości użycia innych plecionek, drudzy wyklinają Nanofil w żywy pień.
Jeżeli ktoś potrzebuje linki, która poprzez swoją moc ograniczy straty w przynętach, będzie rozginać haki, wyciągać przynęty z zaczepami, to nie jest to na pewno Nanofil.
Osobiście podchodzę to tego jak do żyłki z zerową rozciągliwością i podwyższoną wytrzymałością.
Nie odważyłbym się użyć cieńszego Nanofilu niż 0,08. Moją ulubioną średnicą jest 0,12. Szczupaki, okonie, sandacze, tą grubość z powodzeniem stosuję do połowu w/w gatunków.
Fajną cechą tej linki jest łatwość odstrzeliwania przynęty z zaczepu ( zwłaszcza z kamieni ). W przypadku tego produktu jest to dużo skuteczniejsza metoda próbowania wyciągnięcia przynęty z zaczepu niż t.z.w. próba sił.
Nanofil to świetna propozycja dla łowców boleni. Dalekie rzuty, kontakt z przynętą i skuteczne zacięcia na dużych odległościach to atuty, na które powinni zwrócić uwagę.
W sklepie cena szpulki z nawojem 125 metrowym, to około 60 złotych. To nie dużo. Taki nawój starcza na około 1,5 roku łowienia. Dostępne są także szpulki 270 metrowe ale to już wydatek prawie 160 złotych.

I to tyle. Ciekaw jestem jakie Wy macie opinie, uwagi i doświadczenia dotyczące tej linki.
Komentarze i ewentualne sugestie mile widziane.



Do następnego razu.
Tomek "Strachu" Straszewski

poniedziałek, 30 października 2017

Jeden taki dzień....




                             Jeden taki dzień....





To był piątek, wieczór. Już jak się kładłem spać wiedziałem, że będzie problem z zaśnięciem. Zupełnie jakbym coś przeczuwał, coś co się wydarzy wkrótce...
jeden taki dzien 3
Za moment sobota, do tego jakimś cudem wolna. Co tu zrobić? Leżę, w głośnikach pobrzękuje Gilmour, co jakiś czas zerkam na zegar. Gdy ma wyświetlaczu pojawia się 03.33, nagle przychodzi pomysł.

Może by tak na ryby? Wkra, Świder a może Wisła? Po krótkim namyśle wybór pada na Wkre.

Ok, trzeba od czegoś zacząć. Jakiś prowiant i termos z herbatą. Podrywam się z łóżka, staje prawą nogą

i w tym momencie lecę na podłogę jak długi. Co jest?!

Po chwili do mnie dociera, że prawa noga tak mi zdrętwiała, że nie mogę się na niej oprzeć. Jest prawie bez czucia, więc wstaje lewą. Powoli drepcze do kuchni. Noga zaczyna wracać do życia, ale mam wrażenie, że biega po niej milion rozwścieczonych, kąsających mrówek. Wstawiam czajnik na gaz, wyjmuje termos i rozkładam go do mycia.

Kubek, korek, uszczelka i część właściwa idą do opłukania, potem na suszarkę. Otwieram lodówkę, oprócz światła nie ma tam za dużo. Trudno, dobrze że jest masło i musztarda. Kanapki będą skromne (jak kiedyś na koloniach he,he,he). To nic, w Pomiechówku kupię sobie coś na przekąskę.
Odpalam komputer, trzeba sprawdzić rozkład jazdy pociągów. W między czasie idę szykować sprzęt.

Wędka już jest, teraz kołowrotek. W pokrowcu. Dwa pudełka z przynętami, agrafki i przypony. Wracam do komputera, dziwne, ekran czarny. Słychać tylko cichy szum wiatraczka, ale komp nie reaguje na żadne działania. Co znowu? Mija 20 minut zanim się poddaję. Pal to licho! Pociągi w tym kierunku jeżdżą średnio co godzinę, na pewno coś trafię. Czajnik gwiżdże, lecę do kuchni. Otwieram po ciemku szafkę, biorę pierwsze lepsze pudełko z herbatą. Wrzucam 3 torebki do termosu, zalewam wrzątkiem, słodzę, zakręcam korek, nakładam kubek, gotowe. Chleb i musztarda spakowane. Czas leci, za oknem powoli robi się szarówka, trzeba się spieszyć.


Plecak na plecy, wędka w rękę i już zamykam drzwi. Do stacji jakieś 400 metrów. Chyba niczego nie zapomniałem? Chyba. Z daleka widzę już peron i….wytaczający się z za zakrętu pociąg. Jasny gwint! Puściłem się biegiem. Wędka przeszkadza, plecak na plecach ciąży i lata, w połowie dystansu wiem, że już nie dam rady. Nie poddaję się! Po schodkach na peron wbiegam w momencie, gdy pociąg z gracją rusza. Czuje,że na plecach jestem cały mokry i jakoś dziwnie ciepły.
To przez ten bieg, na pewno. Patrze na rozkład, mam 40 minut do następnego pociągu. Trzeba posłuchać jakiejś pobudzającej, pozytywnej muzy. Wyjmuję telefon, zaczynam szukać słuchawek.
Szukam, szukam, szukam…Aaaarrrghh! Zostały w innej kurtce! Nie będę się wracał, za żadne skarby! Na peronie nikogo nie ma więc może odpalę sobie tak bez słuchawek? Nie będzie kiszki he, he, he. Naciskam klawisz odblokowujący telefon i sekundę później na ekranie widzę duży, przejrzysty komunikat - bateria rozładowana???!!!

40 minut schodzi mi na dreptaniu po peronie w tą i nazad, w totalnej ciszy, tylko miasto zaczyna się powoli budzić.

jeden taki dzien 2Jest pociąg. Wsiadam, plecak na podłogę, wędka na górę. Kurde skąd taki intensywny zapach rumianku, już na peronie zauważyłem, no nic. Prędkość pociągu zanim wyjedzie z granic Warszawy to jakiś koszmar, przypomina wyścig ze staruszką podpierającą się balkonikiem. Po trzeciej stacji usypiam. Śni mi się rzeka, ryby, piękna pogoda…Budzi mnie lekkie szarpnięcie. Otwieram oczy. Jakaś stacja…ale jaka? Dopiero jak przecieram oczy z resztek snu, zauważam wielki jak byk, biały napis..Pomiechówek.
Cholera jasna!! Moja stacja!! Zrywam się na nogi, plecak na plecy, sięgam po wędkę, próbuje zdjąć ją
z półki bagażowej, nie mogę. Szarpię jeszcze raz i jeszcze raz, bez skutku! Teraz dopiero zobaczyłem przelotkę, która weszła między kratki. Obracam kij, jakoś wychodzi.
Przy okazji uderzam, dość mocno, szczytówką o sufit wagonu (wędka jest bez pokrowca, spięta rzepami). W tym momencie czuję, jak pociąg rusza. Nie ma co biec do drzwi i tak już po jabłkach.
Pikantna, niecenzuralna wiązanka leci na pół pociągu. Z niektórych miejsc wychylają się zdziwione twarze, niektóre z durnym uśmiechem. Mam ochotę do nich strzelać.
Następna stacja Brody Warszawskie…stacja w środku….lasu. Od razu idę do drzwi. Znów jestem cały mokry, znów czuję zapach rumianku, dziwne. Po 10-ciu minutach jazdy pociąg zatrzymuję się na stacji. Wyskakuje z niego szybko, niestety jakoś niezgrabnie. Czuję lekkie strzyknięcie w kostce i za moment ostry ból. Przykucam na peronie trzymając się za kostkę. Pociąg odjeżdża, a ludzie w oknach dziwnie się na mnie gapią. Próbuję wstać. Boli, ale iść się da.
jeden taki dzien 7 Mam parę ładnych kilometrów do przejścia. Zgrzytam zębami, ale narzucam ostre tempo i ruszam wzdłuż torów, przy lesie w kierunku Pomiechówka. Gdzieś w połowie drogi, czuje że muszę na skoczyć do lasu
i oddać nadmiar płynów w organizmie. Wchodzę kawałek w las. Po pierwszych paru krokach z niewielkiego zagłębienia wychodzi wprost na mnie…dzik, wielkości małego fiata... Przynajmniej tak mi się wydaje.

Scenę, która następuje później można byłoby doprawić muzyczką z Benny Hill-a. Wypadłem z lasu, za mną dzik i tak poganialiśmy się na odcinku 300 metrów. Zapomniałem o potrzebie fizjologicznej, o bolącej kostce, przeszkadzającej wędce i latającym na plecach plecaku. Dzik odpuścił w momencie jak po torach przeleciał TLK z Gdyni. Przez sekundę widziałem zdziwione twarze w oknach tego pociągu. Musieli mieć niezły ubaw. Znów byłem mokry i znów ten zapach rumianku...

Jakieś 2 godziny później mijałem zabudowania Pomiechówka. Dotarłem w końcu nad rzekę, pod mostem kolejowym. Pragnienie dało o sobie znać. Usiadłem nad samą wodą.

jeden taki dzien 4Czas coś zjeść i napić się gorącej herbaty. Otwieram plecak, zapach rumianku stał się wręcz nieznośny. Wkładam ręce do plecaka, pełno….no właśnie, czego? Woda? Herbata? I o co chodzi z tym rumiankiem?

Wszystko, co było w plecaku pływa w jakimś płynie. Pudełka z przynętami, chleb (chociaż był zawinięty w folię), musztarda i inne graty...
Wyciągam termos, jest dziwnie lekki, odkręcam kubek i zawartość (a właściwie jej resztka) termosu ląduje na mnie, centralnie na moim kroczu. AAARRGHH!! Nie dość że gorące, to jeszcze pachnie rumiankiem.
O co chodzi?! Odkręcam korek...wszystko jasne. W pośpiechu nie założyłem uszczelki do korka. Mało tego! Zamiast zwykłej herbaty, wrzuciłem do termosu rumianek.. Bez uszczelki zawartość wylewała się do plecaka, a później przesiąkała na mnie. Stąd ten zapach rumianku, a mokra koszulka na plecach, to nie pot tylko herbatka rumiankowa.
Jestem nad wodą bez jedzenia, bez picia, a jak się zaraz okazało również bez pieniędzy. Podczas wyścigu z dzikiem musiały powypadać mi z kieszeni.

Nie poddałem się, zabrałem się za rozkładanie sprzętu. Wędka, kołowrotek...chwila, chwila...gdzie jest zapasowa szpula z żyłką 0,20?
Ta na kołowrotku ma nawiniętą plecionkę..0,18. Wrrrrrr!!! Nic to, tylko spokojnie.
Przynęty (gumy)..nasączone rumiankiem z termosu. Może to będzie hit. Nie dane mi było tego sprawdzić.

jeden taki dzien 6Pierwszy rzut i guma ląduje na gałęzi naniesionego przez nurt drzewa, gdzieś w połowie rzeki. Łudzę się jeszcze, że może gałąź jest przegniła i da radę odzyskać gumę. Szarpię wędziskiem (z wyczuciem). Słyszę donośny trzask....ale to nie gałąź. Szczytówka wędziska przez zawisa smętnie, ułamana w 1/3 długości, po czym z pluskiem spada do wody. W pociągu musiałem ją nieźle obić. W złości odrzucam wędzisko na bok, łapię za plecionkę i z całej siły ciągnę żeby urwać plecionkę. Nie zabezpieczyłem dłoni.. Plecionka przecina skórę jak skalpel. Na początku nie boli, działa adrenalina, a później....o matko. Krew leci ciurkiem. Zostawiam rwanie plecionki, próbuje zrobić coś z ręką. Przypominam sobie o paczce husteczek w plecaku. Wyjmuję je z plecaka, są nasączone rumiankiem z termosu. Nooo przynajmniej rumianek zdezynfekuje mi ranę. W tym momencie mam już dość.
Poddaję się. Siadam zrezygnowany na ziemi.

Zaczynam się śmiać...Na początku cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Z krzaków wyłazi jakiś wędkarz, patrzy na mnie z lekkim przerażeniem i natychmiast się oddala. Teraz już zaczynam się opętańczo rechotać..
Odcinam plecionkę, pakuję się w mokry i pachnący rumiankiem plecak. Człapię powoli do pociągu. Na ręku przesiąknięty krwią opatrunek (to chyba za dużo powiedziane), spodnie w kroku zalane rumiankiem, znów czuję ból w kostce (utykam), z plecaka kapie rumianek, w ręku tylko dolnik od wędki, bez pieniędzy (karty płatnicze zostały tak jak słuchawki w innej kurtce).

jeden taki dzien 8 Dochodzę do stacji i za chwilę przyjeżdża pociąg, przynajmniej nie muszę czekać.., tylko że nie mam kasy na bilet. Wsiadam, zajmuje jak najmniej widoczne miejsce.
Dwie stacje dalej przychodzi konduktor. Mówię, że biletu nie mam, pieniędzy żeby go nabyć również. Patrzy na mnie wzrokiem, który już widziałem u tego wędkarza nad rzeką. Groźnym tonem oświadczył:
"Zamiast tyle pić i balować, trzeba było sobie zostawić parę groszy na bilet. Jeszcze siedzenie mi tu pobrudzisz. Mandat muszę wypisać"
Moje tłumaczenia jakoś nie robią na panu konduktorze wrażenia, zresztą kto by uwierzył. Dostaję kwitek na 250 złoty do zapłaty i mam wrażenie, że pan konduktor wezwie zaraz sokistów albo policję. Jednak nic takiego nie następuje. Dojechałem do Warszawy. Człapie powoli do domu. Miejscowi bywalcy bram patrzą na mnie ze zdziwieniem. Za plecami słyszę: "Taki porządny gość i patrz pan jak zabalował".
Otwieram drzwi, rzucam graty, rozbieram się, włączam radio i kładę się na łóżko. Natychmiast zasypiam. Szczątkami zmysłów słyszę w radiu jak Bono z optymizmem wyśpiewuje "It's a beautiful day...!!"
Znów zaczynam się nienormalnie śmiać... już przez sen.....

P.S. To jest zlepek przygód, które wydarzyły się naprawdę, na przestrzeni lat..ale wyobraźcie sobie jakby wszystko wydarzyło się jednego dnia...hehehehe. Jeden taki dzień...

Do następnego razu


Straszydło.

piątek, 27 października 2017

Sandacz na zimno.




                       Sandacz na zimno.







Koniec października. Termometr nie zarejestrował jeszcze żadnych przymrozkow. Masakra...
Czekam na koniec tej pięknej, ciepłej, złotej jesieni. Ryby chyba też. Już nie mogę się doczekać jak będzie zimno, szaro i ponuro. Wtedy się zacznie.
Obserwuje wędkarzy nad Wisłą. Chodzą, wykonują tysiące rzutów. Na napływ, w warkocz, w dołki między główkami i....i nic. Sporadycznie szczupaczek, mały sandaczyk (niewymiarki), jakieś mikro okonki i gigantyczne straty
w przynętach. A ja...czekam.

Będzie moment, że temperatura zacznie oscylować wieczorem w okolicach zera albo nawet minus czterech stopni. Wtedy ruszę, ale nie tak jak większość. Nie na ciężko, głęboko i mocno. Wręcz przeciwnie.
Będę szukał płytkich (70-1,5 metra), mocno kamienistych miejsc z lekkim albo średnim uciągiem. Najlepiej jeśli takie miejsce sąsiaduje z głębszą rynną lub głównym nurtem.
Sprzęt jaki zabiorę ze sobą, to też przeciwieństwo typowego,rzecznego, sandaczowego zestawu.
Wędka 2,70-3,00 metry o ciężarze wyrzutowym w granicach 5-25 gram. Szybka ale nie pałowata( używam Dragona Millenium Super Fasta 2,70).
Kołowrotek wielkości 3000-4000 tysiące, który bardzo dobrze nawija plecionkę. To ważne, bo łowimy po ciemku (chyba już się zorientowaliście he, he, he). Rozplątywanie brody powstałej na plecionce, zmarzniętymi rękami, tylko w świetle latarki czołowej to mało przyjemne i czasochłonne zajęcie.
O precyzyjnym hamulcu i metalowym korpusie wspominam tylko dla zasady.
Na kołowrotku, powinna być dobrej jakości plecionka, dosyć cienka,najlepiej 8-splotowa lub typu termofused (n.p. Berkley Fireline albo Nanofil). Ja używam białego Nanofil-u o średnicy 0,12. Ma doskonałe właściwości rzutowe i co najważniejsze nie chłonie wody. Przy ujemnych temperaturach nie sztywnieje, nie łamie się i nie zostawia dużo wody na przelotkach (nie trzeba ich często obłupywać z lodu).

Przynęty.
Gumy wielkości od 7 do 10 centymetrów. Najciekawsze będą te o niezbyt szerokiej, drobnej pracy. Dobrym przykładem będzie tu Jankes Relaksa, Lunatic Dragona, Slim Trapera czy Cherokee Manns'a.
Kolory raczej naturalne, jasne z dodatkami kolorów jaskrawych. Zbroje je w główki o gramaturze od 3 do 6 gram, maksymalnie. Łowimy w płytkiej, mocno zaczepowej wodzie. Przynęta ma się prześlizgiwać tuż nad kamieniami, a cięższe gramatury główek to bankowy zaczep i duże prawdopodobieństwo utraty przynęty. 7-8 centymetrowa guma na 3,5 gramowej główce to bardzo lekki zestaw, dlatego właśnie powinno się używać cienkich plecionek. Ułatwi nam to dalekie rzuty.
Posyłamy naszą przynętę prostopadle do nurtu i sprowadzamy wachlarzem . Powinniśmy dobrze wyczuwać kiedy guma co jakiś czas muska dno (kamienie).
Na miejscówkę najlepiej wybrać się jeszcze za dnia (przedwieczorna szarówka). Wybadać wodę. Jak daleko należy rzucać, zlokalizować ewentualne większe zaczepy (konary, gałęzie i inne przeszkody). To wszystko pomoże nam po zmroku.
Bardzo dobrą wskazówką co do trafności wytypowanej miejscówki są....leszcze. Jeżeli podczas ściągania przynęty, mamy charakterystyczne tępe skubnięcia lub drgania, a na plecionce będą ślady śluzu to znaczy, że na naszej miejscówce stoi stado leszczy. Brzmi to trochę nierealnie, zimno, ciemno, metr wody a tu leszcze. Uwierzcie mi, czasami baaardzo pokaźne (niestety czasami się podpinają za płetwy piersiowe
lub grzbietowe).

sandacz na zimno2 
Taka miejscówka z leszczami to niemal stu procentowe miejsce, w którym pojawią się sandacze.
Dlaczego tak jest?

sandacz na zimno4

Trudno tak do końca wyjaśnić. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Będzie taki moment, że leszcze nagle znikną z miejscówki, wtedy trzeba wzmóc czujność. To znak, że sandacze wyszły na żer. To żerowanie trwa najczęściej krótko. Czasami około pół godziny, czasami godzina-półtorej. Brania są różne. Od typowych pstryków aż po atomowe kopnięcia, po których łokieć boli. I w jednym i w drugim przypadku zacięcie musi być szybkie i zdecydowane. Jednego wieczora będzie mnóstwo brań, innego jedno lub dwa brania i koniec. Nie ma reguły. Godziny żerowania również bywają różne. Zdarza się, że zaczynają brać zaraz po zmroku lub jeszcze na szarówce, a może być tak, że brania zaczną się nawet około północy (dla najbardziej wytrwałych he,he,he).
sandacz na zimno3
Ja wiem, trochę to wszystko niesprecyzowane, nie do końca oczywiste i proste ale taki właśnie jest sandacz. Chimeryczny, tajemniczy, nie łatwy do złowienia, dlatego gdy uda nam się złapać tego drapieżce satysfakcja jest ogromna.
sandacz na zimno 1
Wracając do sprzętu, obowiązkowym wyposażeniem jest na pewno ciepły ubiór, latarka czołowa i termos z gorącą herbatą lub kawą.
Nie polecam takiego wędkowania w pojedynkę. Noc, chłód, trudny teren, to nie są sprzyjające warunki dla wędkarza. We dwóch lub trzech zawsze raźniej i bezpieczniej.
Warto poświęcić parę zimnych, późnojesiennych wieczorów na łowienie sandacza (na zimno). Efekty są zaskakujące a urok takiego wędkowania jedyny w swoim rodzaju.
Pamiętajcie o ważnej rzeczy. Zaraz po złowieniu takiego późnojesiennego sandacza, zróbcie szybką fotkę i zwróćcie rybie wolność. Często będą to samice wypełnione już dojrzewającą ikrą. Niech dadzą początek następnym pokoleniom ryb, zdrowych, pełnych wigoru i siły.
Ciągle jeszcze trudno o taki gest wśród wędkarzy. Niestety.

Do następnego razu.
Tomasz "Strachu" Straszewski
 

P.S. Przepraszam za jakość zdjęć.... To jest właśnie tak, jak się idzie nad wodę samemu i robi się sobie zdjęcia w przypływie adrenaliny.

wtorek, 17 października 2017

Utopia




                                       Utopia






utopiaODSŁONA PIERWSZA „Czas mroku".
Dzień dzisiejszy (teraźniejszy).

Upalne popołudnie, Wkra... . Idę ze spinningiem od Królewa w kierunku Jońca. Rzucam od czasu do czasu. Rzeka jakby wymarła, nawet ukleje nie pokazują się na powierzchni. Nie widać ani szczupaka, ani okonia o kleniu nie wspominając. Kolejne 100 metrów rzeki i nic.

Nagle, przebijam się przez gęste krzaki i wychodzę wprost na trzech gości, ubranych w waciaki i gumofilce. Jeden klęczy przy dużym akumulatorze, a pozostali dwaj moczą przepastne kasary, podłączone do tego akumulatora. Na wodzie widać białe, srebrzyste ciała ryb. Pokaźnych rozmiarów klenie, okonie, kilka niewyrośniętych szczupaczków i mnóstwo drobnicy.
Elektrycy są równie zaskoczeni jak ja, ale zaraz przytomnieją i natychmiast pod moim adresem leci twardy komunikat żebym spier.., bo jak nie to popływam razem z rybami albo podłączą mi akumulator do...no domyślcie się gdzie... .
Nie czekam na dalszy bieg wydarzeń tylko spie... tzn. idę szybko dalej. Kątem oka zauważam jeszcze wielki, czarny, foliowy wór, w którym trzepocze w drgawkach olbrzymia ilość ryb.Przeszła mi ochota na wędkowanie, robię szeroki łuk i dochodzę do samochodu. Odpalam silnik i wciskam gaz do dechy. Po trochu z wściekłości, po trochu ze strachu. Zatrzymuję się kilka kilometrów dalej, wystukuję na komórce numer na Policję. Zgłasza się dyspozytor, po przebrnięciu przez sporą ilość formalności opowiadam całą sytuację.
-"Niestety w tej chwili żadnych patroli w tej okolicy, ale zgłoszenie zostało przyjęte".
Znając życie na tym się skończy. Tak jak rzeka, też się skończy, odarta z życia, godności, pusta i martwa.
Wściekłość, bezsilność, smutek i gorycz.

ODSŁONA DRUGA „Rewolucja"
Niedaleka przyszłość... 1,5 roku później ...

Wieczór. Siedzę przed telewizorem. Przed chwilą dzwonił kumpel, żebym koniecznie obejrzał wiadomości. Czekam z niecierpliwością na serwis informacyjny.
Zaczyna się. Na początku wiadomo, polityka, wiadomości ze świata itd.
Nagle! Widzę na ekranie ulicę, którą znam. Co roku opłacam tam kartę wędkarską i składkę. Na ulicy tej stoi szereg czarnych terenówek, radiowozy. Kręci się tam mnóstwo ubranych w czarne, bojowe stroje postaci
z dużym napisem na plecach CBA, Policja i chyba CBŚ. Z budynku wyprowadzają kilka osób w ubraniach cywilnych, są zakuci w kajdanki. Zasłaniają twarze przed kamerami.
Widać jak funkcjonariusze wynoszą z budynku mnóstwo jakiś dokumentów i ładują je do specjalnego samochodu z napisem Prokuratura.
Odkręcam głośniej fonię. Nie bardzo do mnie dociera w pierwszej chwili, ale wyłapuję coś o likwidacji
i delegalizacji największej i jedynej organizacji zrzeszającej wędkarzy w Polsce. Potem coś o postawieniu zarzutów, padają hasła korupcja, malwersacja, złe zarządzanie, działanie na szkodę państwa i obywateli itd.
Akcja była przygotowana w ścisłej tajemnicy od kilku lat, a kontrole i aresztowania takie jak ta, ruszyły w całej Polsce.
Z otwartą gębą siedzę jeszcze dobre 15 minut. Szok.
I co dalej?
Parę tygodni później w kolejnym wydaniu wiadomości słyszę o powołaniu i powstaniu nowej organizacji mającej na celu rejestrację i zrzeszenie wędkarzy w Polsce. Po krótce przedstawione jest jak będzie wyglądał zarząd, struktura i status. Padają nazwiska osób, które będą tworzyć kierownictwo, komórki i zaplecze prawne i naukowe. Pare nazwisk rozpoznaje, bo znani i świetni wędkarze, są też nazwiska ludzi związanych z dobrą prasą wędkarską, ichtiolodzy, naukowcy, prawnicy. Równie ciekawą informacją jest powołanie specjalnych służb i organów ścigania do walki z kłusownictwem, przestępstwami i wykroczeniami na wodach Polski. Powołano również aparaty kontrolne, które mają za zadanie trzymać rękę na pulsie jeśli chodzi
o handel rybami i pochodzenie ryb przeznaczonych do handlu.
Wszystkie te służby mają być wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt i technologie służące prewencji
i skuteczności w działaniu. Łodzie, samochody terenowe, systemy łączności itd.
Po prostu rewolucja..
W duchu mówię do siebie..powodzenia.

ODSŁONA TRZECIA „Coś drgnęło"
Mineło już prawie 2 lata od początku rewolucji.

Przez ten czas zdobyłem już papiery i pozwolenie na wędkowanie wydane przez nową organizację SWP (Stowarzyszenie Wędkarzy Polskich).
Nowy regulamin, nowe przepisy. Limity, górne wymiary ochronne, nowe okresy ochronne, obostrzenia....dużo zmian. Nad wodą też. Przykład.
Ten sam odcinek Wkry, który opisałem poprzednio. Znów idę od Królewa w kierunku Jońca. Na wysokości Szumlina zaliczam trzy ładne okonie (ok 35 cm) i szczupaka (61 cm).
Ryby wracają z powrotem do wody. Stoję w kolejnej miejscówce, rzucam. Nagle, z krzaków wychodzi wprost na mnie dwóch wyglądających jak komandosi męszczyzn. Przy pasach broń (na gazową to nie wygląda). Mówią grzecznie, ale stanowczo, dzień dobry i wyjmują legitymacje. Państwowa Ochrona Wód. Dopiero teraz też zauważam na ramionach i plecach naszywki P.O.W. Jestem skrupulatnie kontrolowany. Dokumenty, sprzęt, plecak. Chwila rozmowy o rzece, rybach. Wszystko ok.
W tym momencie radio jednego z nich zacharczało, ostry, poddenerwowany głos wywołał patrol i podał krótką i zwięzłą informację. „Kilometr od was ekipa elektryków, trzy osoby".
Panowie grzecznie się pożegnali i szybkim krokiem oddalili się w kierunku samochodu. Teraz dopiero zauważyłem zielonego Range Rovera stojącego przy polnej drodze. Wychodzi na to, że naprawdę dostali niezły sprzęt.
Wracając do domu mijałem po drodze ten sam patrol, stojący w towarzystwie jeszcze dwóch następnych Range Roverów. W rowie przy drodze siedzieli skuci elektrycy wraz z całym osprzętem który mieli przy sobie. Założył bym się , że jednym z elektryków był ten, który parę lat wstecz kazał mi spier... .
Po powrocie do domu zadzwoniłem do kumpla, opowiedziałem mu o całej przygodzie. Nie był zaskoczony.
W tym samym czasie był na rybach, na Zalewie Zegrzyńskim. Kontrolowano go trzykrotnie. Opowiadał o kilku ekipach strażników na szybkich łodziach, które patrolowały „patelnie" i bardzo dokładnie sprawdzały nie tylko wędkarzy, ale też i motorowodniaków i kąpiących się.
Coś jednak drgnęło...

ODSŁONA CZWARTA „Utopia"
Minęły kolejne 3 lata...

Przez ten czas głośno było o dużej ilości akcji P.O.W-u. Szczególnie jeśli chodzi o walkę z kłusownictwem na rzekach pomorskich i jeziorach mazurskich. Efekt jaki przyniosły zmasowane działania tego typu przeszły najśmielsze oczekiwania.
Trocie i łososie wróciły w ogromnych ilościach do większości rzek Pomorza ale i nie tylko. Również i Drwęca oraz większość dopływów Wisły (powyżej zapory we Włocławku) zapełniły się rybami szlachetnymi. Mazury zaczynają przypominać , pod względem zasobności w ryby, jeziora skandynawskie. Działalność rybacka na śródlądziu została całkowicie wyeliminowana. Ryby, które przeznaczone są do handlu, restauracji itp. pochodzą ze specjalistycznych gospodarstw rybackich. Kary za jakąkolwiek działalność na szkodę środowiska wodnego (kłusownictwo, skażenia wód, nieprawidłowości w użytkowaniu wód i zasobów wodnych, łamanie nowego regulaminu amatorskiego połowu ryb) osiągają niebotyczne kwoty, a egzekwowanie ich jest szybkie
i sprawne. Włącznie z możliwością zagarnięcia mienia w przypadkach szczególnych.
Problemy z uzyskaniem pozwoleń na dany akwen to już historia. Pomaga w tym internet, poczta oraz sieć specjalistycznych punktów gdzie można dostać odpowiednie dokumenty czy uiścić opłaty.
Zmienia się również pozytywnie mentalność samych wędkarzy i użytkowników wód (motorowodniacy).
Jednak bitwa o taki stan rzeczy nie skończy się tak szybko. Jeszcze długo przyjdzie się męczyć
z naprawianiem tego co przez długie lata było bezmyślnie niszczone, zaniedbywane, grabione i niewłaściwie użytkowane. Rewolucja się udała, efekty są zachęcające.
Przed nami światło w tunelu.....

Ciekawa wizja, nieprawdaż? Może trochę drastyczna, ale co tam....
Do następnego razu
Straszydło.

Ps.: Wszystkie instytucje, postacie i wydarzenia występujące w tym opowiadaniu, w większości są wykreowane przez (pokręconą nieco) wyobraźnię autora, a wszelka zbieżność do wydarzeń, postaci i instytucji istniejących i działających w realnym świecie jest przypadkowa.

poniedziałek, 9 października 2017

Koledzy po kiju...



                                Koledzy po kiju...





Na ryby chodzę przeważnie w towarzystwie. Zawsze to weselej, bezpieczniej i praktyczniej. Prawie zawsze.
 koledzy
Epizod pierwszy
Narew, październik. Chodzimy z moim kolegą za szczupakiem i okoniem. Ja w woderach, on w spodniobutach. Jest ranek, słońce pięknie świeci. Temperatura powietrza lekko poniżej zera. Wchodzimy na malutką odnogę, która odcina niewielką wyspę od lądu. Tu nurt płynie wolniej i jest sporo roślinności w wodzie. To bankówka, zawsze obdarzy jakimś okoniem albo szczupaczkiem. Dno jest muliste i bardzo grząskie.
Kolega znika za niewielkim pagórkiem. Nie mija 30 sekund, słyszę donośny plusk i widzę ogromne kręgi na wodzie, wyłaniające się z za pagórka. Głośno krzyczę, żyjesz!? Po chwili z za pagórka wyłania się kolega.
Ze spodniobutów wylewa mu się woda, a całą lewą stronę ubrania i twarz ma mokrą i umazaną w mule.
Nie wiem czy śmiać się, czy co? W eter leci ciężka wiązanka. Kolega coś bełkocze o kiepskim dniu, o nodze, że mu utknęła w mule itd. Spodni w zapasie kolega nie miał, więc o dalszym łowieniu przy tej temperaturze nie ma mowy. Koniec wyprawy.

Epizod drugi
To samo miejsce, lato, rok później. Pojechaliśmy w kilka osób. Rozeszliśmy po brzegu w takich odległościach, że nie widzieliśmy siebie nawzajem.
Łowimy. Po jakiś dwóch godzinach, nagle dzwoni mi telefon. To jeden z kolegów. Odbieram. Próbuje go zrozumieć, co nie jest takie proste, bo zanosi się śmiechem. Zrozumiałem tylko tyle, że mam przyjść do niego jak najszybciej, bo wynikła jakaś ciężka sytuacja i trzeba mu pomóc. Pędzę na złamanie karku 200 metrów w dół rzeki. Widok jaki zastaję jest...przedziwny. Nad samą wodą stoi kolega, który do mnie dzwonił, z nożem (typu Rambo) w jednej ręce i z zapalniczką w drugiej. Obok niego stoi mój drugi kolega (ten, który się rok wcześniej skąpał) z baaardzo wrogą miną. Przez chwilę mam wrażenie, że rzucą się na siebie i będzie jatka. Tylko czemu ten się cały czas chichra?? Podchodzę bliżej. Dopiero teraz widzę co jest grane.
Kolega z wrogą miną, ma wbitą w czubek głowy obrotówkę, zdaje się Effzeta 2. Przez zęby syczy do mnie: "Strachu, czy mógłbyś mi to wyjąć z głowy i zabrać tego idiotę stąd"!!??
Patrzę na drugiego kolegę i pytam go po co mu ten nóż i zapalniczka?? Na co on odpowiada, cały czas się śmiejąc, że on nie da rady wyczepić mu tego z głowy, bo mu się słabo robi więc pomyślał, że opali nóż (pewnie chodziło mu o zdezynfekowanie ostrza) i przetnie skórę na głowie to na pewno kotwiczka wyjdzie.
Dotarło do mnie w tym momencie, że jest on w stanie co najmniej wskazującym. Kazałem szybko schować to żelastwo i odejść (oczywiście ostrą łaciną). Skończyło się bez ofiar. Przebiłem hak kotwicy przez skórę tak, żeby wystawał grot na zewnątrz. Spłaszczyłem zadzior i odhaczyłem blaszkę z głowy nieszczęśnika. Dzielnie to zniósł. Jak się okazało, błystka wystrzeliła z zaczepu z taką prędkością, że nie zdążył się uchylić
i jeden z grotów kotwicy utkwił centralnie w czubku głowy. Swoją drogą nie wiedziałem, że skóra na głowie jest taka mocna i gruba. Brrrr...


Epizod trzeci

Bug, Kania Polska. Zabraliśmy ze sobą kolegę początkującego. Będziemy łowić na leniucha czyli feeder.
Po zarzuceniu swoich zestawów przyszedł czas na żółtodzioba. Uparł się, że sam zarzuci. Wszyscy stoimy obok niego. Nabił 150 gramowy koszyk zanętą, założył białe robaki na haczyk i przymierza się do rzutu. Wędka do tyłu, zamach jak przy surfcastingu. Rzut. Wypatrujemy lecącego zestawu, bo żyłka schodzi jak szalona ze szpuli. Dziwne, gdzie jest zestaw? Nagle, wszyscy przytomnieją!! Rozbiegamy się we wszystkie strony oprócz kolegi rzucającego. Sekundę później słychać szum lecącego koszyka i zaraz po tym tępe uderzenie w......no właśnie, w co? Okazuje się, że raczej w kogo? Kolega żółtodziób, klęczy na ziemi, plecy ma wygięte w łuk, próbuje rękoma złapać się za łopatkę, wyraźnie go zatkało, ma bezdech. Próbuje coś powiedzieć, nie musi, wszyscy wiedzą co się stało. Nasz żółtodziób wykonał przedziwny rzut. Za wcześnie zwolnił żyłkę z palca i koszyk z ogromną siłą poszedł pionowo w górę. Niestety kolega nie ogarnął w porę sytuacji. Koszyk spadając grzmotnął go centralnie w plecy, pod łopatką. Cóż to musiał być za ból... Gdy już doszedł do siebie zdjął koszulkę na plecach miał wielki purpurowy siniak. Jeszcze długo pamiętał tą wyprawę.

Epizod czwarty

Deszczowe, sierpniowe późne popołudnie nad Narwią.
Po całym dniu biczowania wody, chcieliśmy zjeść coś na ciepło, ogrzać się przy ognisku. Nazbieraliśmy trochę drewna, ale rozpalić się nie chciało, bo mocno wilgotne. Kolega wpada na pomysł, może odrobinka benzyny? Stanowczo oponuje, ale bezskutecznie. Piętnastolitrowy kanister z resztką paliwa idzie w ruch. Zapałka do ogniska. Ogień buchnął, pomogło. Kanister odstawiony w bezpieczne miejsce. Niestety, kolega nie zauważył, że źle zamknął kurek i z wlewki wylewało się paliwo. Później nastąpiła scena jak ze ,,Szklanej Pułapki 2". Ogień z ogniska szybko podkradł się do kanistra tworząc płonącą ścieżkę i częściwo go zajął. Reakcja kolegi była natychmiastowa. Podbiegł do kanistra, chwycił go od spodu i szerokim łukiem wrzucił go wody, tuż przy brzegu. Kanister jednak nie tonie (jest w 95% pusty) tylko utrzymuje się na powierzchni.
Za chwilę bucha z niego płomień osiągając około 2 metrów. Wygląda to tak jakby ktoś puszczał pirotechniczne wianki na wodzie albo scena biblijna. Nurt rzeki szybko zabiera pływającą pochodnie w dół rzeki. Jest już półmrok i w świetle płomienia pływającej pochodni widzimy zdziwionych grunciarzy siedzących na brzegu parenaście metrów od nas. Ich zdziwienie przechodzi w osłupienie, gdy płonący kanister przepływa pod żyłkami ich gruntówek, przepalając je i pozbawiając zasadniczej części zestawu.
Osłupienie przeradza się w agresję i......a dalej to już inna historia.
Takich epizodów mógłbym opisać jeszcze kilka, tylko po co mam straszyć początkujących wędkarzy. Śmiało jednak mogę powiedzieć, że wędkarstwo to sport momentami ekstremalny.
A teraz poważnie. Wyżej opisane sytuacje to zdarzenia ekstremalne i przytrafiające się z małą częstotliwością. Towarzysze wypraw to bardzo ważny element tego hobby.
Trzeba ich szanować, poznać i dbać o nich, wtedy takie sytuacje będą zawsze miały szczęśliwe zakończenie. Po latach jest wtedy co wspominać z uśmiechem na ustach.

Do następnego razu....
Straszydło.

P. S. 1
Serdecznie pozdrawiam moich towarzyszy wypraw. Celowo nie wymieniałem imion i nazwisk, ponieważ
w momencie, gdy przeczytają ten tekst ich reakcja może być nieprzewidywalna i może mieć bezpośredni wpływ na moje zdrowie oraz życie. Jakby co, to w tym momencie puszczam do Was wielkie oko...he, he,he.
P.S. 2
Wersminia, Zima. Siedzimy na lodzie we trzech i próbujemy łowić garbusy. Chodzimy od dziury do dziury, patrzymy na ekran echosondy (mamy dwie) i łowimy.
W pewnym momencie jeden z nas rzuca pytanie na głos : "Mieliście taką sytuację, że nie macie odczytów (echa ryb) na echosondzie a macie brania?" .
Przez chwilę jest cisza, jednak przerywam ją i odpowiadam : "Ja mam taką sytuację.....od momentu jak mi zabrałeś echosondę z przerębla".
Pozdrawiam pana J.