Majówka, czyli jak przeszedłem casting..
To już niedługo... . Tabuny wędkarzy głodnych emocji, adrenaliny i sukcesów, wyrwą się z domów w poszukiwaniu wędkarskiej przygody i wypoczynku.
1 maja to dla większości taki niepisany początek sezonu wędkarskiego. Nie tylko spinningowego.
Grillowanie, imprezy, pikniki, tysiące nastawionych gruntówek, żywcówek, spławikówek...trudno czasami to wytrzymać i ogarnąć. Hektolitry alkoholu, śpiewy, krzyki, góry śmieci i cały ten zgiełk. Tak wygląda majowy, długi weekend w naszym kraju. Znaleźć jakieś spokojne i odludne miejsce w tym czasie to cud. Jednak czasami się udaje.
U mnie wyglądało to przeważnie tak, że obładowany niemiłosiernie pudłami z blachami, gumami i wszelkimi innymi przynętami ganiałem za szczupakami i boleniami nad Wisłą, Narwią czy Wkrą. Efekty były różne. Metodą połowu był zawsze klasyczny spinning.
Aż do pewnego momentu.
Jakieś dwa lata temu, w lutym okazało się, że załapałem się na wyprawę do Szwecji. Termin wyjazdu, początek czerwca. Cieszyłem się jak dziecko! Do momentu gdy kumpel opowiedział mi jak, na co i czym tam połowić.
Z jego relacji wynikało, że bez jerkówki(w castingu) się nie obędzie. Trochę mnie to zbiło z tropu. Zawsze migałem się od nauki tej metody. To było dla mnie jakieś dziwactwo. Kołowrotek na górze, przelotki na górze, rozmiary przynęt(jerków), kontrola szpuli kciukiem, gniazda poplątanej plecionki, te wszystkie niuanse sprawiały, że nigdy nie sięgnąłem po casting.
No ale teraz nie było rady. Trzeba było się przemóc i ugryźć jakoś temat.
Dość szybko zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt.
i wielkich ( jak dla mnie ) 7-18 cm przynęt typu SLIDER, SWEEPER, jerki ATMO, SIEKi, LOVEC RAPY czy SAVAGEAR. Po prostu latające cegły.
Mówię wam, to był dla mnie kosmos.
Na naukę nie było dużo czasu. Zbliżała się majówka. W kwietniu poćwiczyłem trochę rzuty na łączce, z żyłką zamiast plecionki i 50 gramową oliwką zamiast przynęty. Na początku było trudno i śmiesznie ale z czasem zaczęło mi to wychodzić.
Nie miałem koncepcji na to, jak spędzić 1-ego maja. W końcu wpadłem na pomysł żeby owszem poganiać szczupaki ale tylko i wyłącznie metodą castingową.
Oczami wyobraźni widziałem ludzi patrzących na mnie, jak tłukę wodę wielgaśnymi przynętami. Wręcz słyszałem te złośliwe i uszczypliwe komentarze, że z takimi "cegłami" na agrafce to ogłuszam ryby.
Raz kozie śmierć. Na łowisko wybrałem jedno ze starorzeczy Narwi. W lecie baaardzo zarośnięte grążelem
i moczarką. Jest tam sporo szczupaka, tak słyszałem.
1 maj. W plecaku duże i głębokie pudełko Plano, załadowane "cegłami", suchy prowiant, mokre picie. W ręku jerkówka.
O 5.50 na stację wtacza się nowiutki, klimatyzowany, nowoczesny Elf Kolei Mazowieckich. Wsiadam, wygodnie się usadawiam i jadę. Pogoda od kilku dni stabilna. Bardzo ciepło i słonecznie, zupełnie jak w lato.
Po około 45 minutach pociąg dojeżdża do stacji, wysiadam ( z tym, to był pewien problem – patrz P.S. na końcu tekstu) . Teraz tylko do przejścia jakieś 3-4 kilometry i jestem nad wodą.
Tu miłe zaskoczenie. Nad wodą pusto(w miarę). Nie widać też zielska. Tylko w kilku miejscach widać pojedyncze grążele, które dotarły już do powierzchni. Reszta zielska jest jeszcze 0,50-1 metra pod powierzchnią wody. To idealne warunki.
Szybko montuję zestaw, 10 centymetrowego,tonącego Slidera w kolorze "green tiger" , poprzedzam długim 40 centymetrowym przyponem fluorocarbonowym o wytrzymałości 15 kg.
Rany, jaka siekierezada!! Ustawiam docisk szpuli, hamulec. Głęboki wdech , zamach wędą i sruuu!! Poszło!
Cięzki (około 50 gr) jerk leci dosyć daleko, w końcowej fazie hamuję szpulę kciukiem. Przynęta spada do wody. Plask!!
Odgłos i natężenie hałasu z jakim Slider wali o powierzchnie wody powoduje samoczynny wyrzut przekleństw z mojej paszczy a potem głośny śmiech. Rozglądam się czy ktoś widział tę kanonadę. Nic cisza, ufff.
Zaczynam prowadzić jerka rytmicznymi pociągnięciami szczytówki. O tej porze roku woda jest przeźroczysta, ( latem kolorem przypomina szczawiową ), 4-5 metrów od brzegu widzę wyraźnie pracującą przynętę. Śmiga sobie raz w prawo, raz w lewo. Zupełnie jak żywa ryba, coś niesamowitego.
Ponawiam rzuty. Po którymś z kolei zapominam o kciuku na szpuli i momentalnie robi mi się gigantyczna broda z plecionki. AAAARRGH!!. Ściągam przynętę ręcznie, wyjmuję zestaw z wody i próbuję rozplątać. Nic z tego, po 30 minutach rezygnuję, w ruch idzie nóż i tracę jakieś 15 metrów plecionki. No cóż, tak to jest na początku.
Kolejne rzuty już bez problemu. Czuję tępe przytrzymanie. Zacinam. Wędzisko się wygina i jednostajnie sprężynuje. To nie ryba, to grążel. Świeże, zieloniutkie kłącza są jeszcze słabiutkie. Nie mają szans z plecionką o wytrzymałości 15 kg. Wyciągam przynętę z kawałem zieleniny.
Słoneczko przypieka, ptaki hałasują, niebieskie niebo nade mną i jakoś nikt nie komentuje mojego głośnego chlapania "cegłami" . Z tej błogiej zadumy wyrywa mnie energiczny strzał w jerka. Nawet nie zacinam. Ryba pewnie siedzi na dwóch kotwicach. Widzę to wyraźnie podczas wyskoku szczupaka nad powierzchnię wody. Nie jest to okaz, tak około 50 cm ale pięknie walczy. Cały Slider jest w pysku. Pierwsza ryba na casting!! Radocha nie z tej ziemi. Odhaczam delikatnie i do wody. Piękna sprawa.
Robię sobie dłuższą przerwę na śniadanie. Jest tak cicho i przyjemnie, że nie wiem kiedy łapię krótką drzemkę. Po tym odpoczynku znów łapię za wędkę i biczuję wodę.
Tym razem na agrafce dynda jerk Atmo w kolorze srebra z niebieskim grzbietem. Pracuje inaczej niż Slider. Nieprzewidywalnie, nieregularnie, wykłada się na boki, mocno lusterkuję.
Przy kolejnym rzucie, obserwuję przynętę 2-3 metry od brzegu.Nagle, do przynęty wychodzi piękny okoń. Taki 30-40 cm. Nie trafia w jerka i błyskawicznie znika w zielsku.
Cholera coś w tym jest, że rybom nie przeszkadza duży(10-15cm) rozmiar przynęty. Cała magia jest w pracy tych przynęty.
Ponawiam rzut i liczę na to że okoń gdzieś tam jest, bo przecież się nie ukuł. Nie mylę się. Wyskoczył z tego samego miejsca w którym zniknął. Tym razem pewnie zażarł. Pięknie kotłuje na krótkiej lince. Za chwilę ląduje na brzegu.
Garbus jest ślicznie ubarwiony. Fota i wraca szybko do wody.
Nie zdążyłem ochłonąć z emocji, bo w kolejnych trzech rzutach na wędce melduje się kolejny szczupaczek. Ot, taki sześćdziesiątak.
Po tym szczupaczku mam już dosyć i zawinąłem się w drogę powrotną do domu. Uśmiech na twarzy (t.z.w. banan) nie schodził mi całą drogę na stację, a chłodne piwo zwycięstwa gasiło pragnienie i smakowało wyjątkowo dobrze. To było naprawdę niezłe rozpoczęcie sezonu szczupakowego. Wszystko to, czego zdążyłem się nauczyć w ten majowy dzień zaowocowało później niezłymi wynikami w Szwecji, ale to temat na inne opowiadanie.
Zachęcam do tego, żeby majówkę spędzać nietypowo nad wodą. Trzeba eksperymentować z nowymi metodami, przynętami.
Pstrągi, bolenie, liny, karpie, dorsze, to też ryby weekendu majowego. Leszczom i płociom odpuszczam, to czas ich tarła, niech robią to w spokoju.
Moja tegoroczna majówka ciągle jeszcze jest znakiem zapytania. Chodzą mi po głowie różne pomysły. Najciekawszy jest ten z łowieniem szczupaków na muchę. Jak zdążę ze skompletowaniem sprzętu, to powalczę i na pewno coś o tym napiszę.
Do następnego razu.
P.S.
Z tym wysiadaniem na stacji i dojściem nad wodę, to specjalnie uprościłem. Wcale tak nie było. A co będę opowiadał, że mi się drzwi w pociągu nie otworzyły, nie zdążyłem wysiąść i pojechałem stacje dalej. Do przejścia miałem około 11 kilometrów, w mocno już świecącym słoneczku. Ot, taka przygoda.
Całe szczęście, że nie był to "Jeden taki dzień".... hehehe.
Straszydło.